Masters of Rock 2025 - debiuty oraz obrazoburcze widowisko, na które czekali wszyscy! [RELACJA]

2025-08-03 19:21

W dniach 10-13 lipca 2025 czeskie miasto Vizovice ponownie stało się centrum metalowego festiwalu Masters of Rock, który w tym roku odbył się już po raz 21. Podczas czterodniowego święta wystąpili światowej sławy artyści, jak i gwiazdy czeskiej sceny metalowej. Główną gwiazdą nie tylko piątkowego wieczoru, ale całego festiwalu był lider formacji Rammstein – Till Lindeman, który w Vizovicach wystąpił po raz pierwszy. Nic więc dziwnego, że jego pojawienie się na Masters of Rock przyciągnęło w piątkowy wieczór prawdziwe tłumy. Choć pogoda nie była łaskawa dla festiwalowiczów, jednak opady deszczu, które towarzyszyły nam przez trzy dni w żaden sposób nie popsuły radosnej atmosfery i doskonałej zabawy w rytmie metalowych brzmień.

Masters of Rock to jeden z najważniejszych festiwali metalowych w Europie, który ma długą tradycję. Podczas czterech dni festiwalowego szaleństwa na Ronnie James Dio Stage oraz Drugiej Scenie zagrało blisko 90 zespołów. Organizatorzy zadbali również, aby fani mogli spotkać swoich idoli podczas signing sessions, w których wzięło udział prawie trzydziestu wykonawców. Co ciekawe, festiwalowe miasteczko rozpościerało się nie tylko na terenie obiektu, na którym odbywał się festiwal, ale również w jego otoczeniu poza bramami Masters of Rock. Wielu mieszkańców Vizovic korzystało z tej możliwości i spotykało się ze znajomymi w jednym z licznych namiotów, w którym można było nie tylko uraczyć się złotym trunkiem, z którego słyną Czechy, ale również posilić się, przy okazji słuchając koncertów, wszystko bez konieczności posiadania biletu na wydarzenie. Organizatorzy zadbali o VIP‑owskie strefy z wygodnymi miejscami siedzącymi oraz o świetną logistykę: dostępność pociągów, które odjeżdżały w kierunku Zlína, gdzie bazę noclegową miała większość z przybyłych festiwalowiczów 30 minut po zakończeniu ostatniego koncertu, a także parkingów i przestronne pola namiotowe, oraz specjalny kemping z namiotami premium. Na terenie festiwalu ustawiono sporo namiotów, w których można było odpocząć i skryć się przed deszczem, który podczas trzech dni festiwalu nas nie opuszczał. W tym roku po raz pierwszy teren Masters of Rock był całkowicie bezgotówkowy. Płatności za merch, jedzenie i picie odbywały się za pomocą chipa, który znajdował się na bransoletce, którą otrzymywało się przed wejściem na teren festiwalu i można było doładować dowolną kwotą nie mniejszą niż 500 koron. Ciekawym, choć nieco zaskakującym rozwiązaniem, były toalety, które znajdowały się w postawionych barakach. Zapytacie, co w tym zaskakującego? Otóż to, że w odróżnieniu od ToiToi, za skorzystanie z nich trzeba było zapłacić każdorazowo 30 koron (około 5 zł). Od lat na czeskich festiwalach napoje rozlewane są do plastikowych kubków, za które płacimy 70 koron kaucji (około 12 zł) i przy każdym napełnieniu zostaje nam on wymieniony na nowy. Jeśli chcemy, możemy go zatrzymać, jako pamiątkę z tegorocznej edycji, lub w dowolnym momencie zwrócić w jednym z punktów, a wpłacone wcześniej 70 koron wróci na naszą festiwalową opaskę. Masters of Rock to nie tylko festiwal muzyki metalowej, ale również gastronomii. Nie brakuje stoisk, na których można kupić między innymi grillowane kiełbaski (cena to około 150 koron, czyli 26 zł), amerykańskie hot dogi (w zależności od wariantu od 180 do 220 koron, czyli między 31 a 38 zł), burgery (cena również w zależności od wariantu wynosiła od 180 do 250 koron) czy frytki (między 80 a 250 koron, czyli 13 a 43 zł). Dostępne były także langosze (cena to 180 koron, czyli 31zł), pajdy chleba z różnymi smarowidłami (80 koron, czyli około 13 zł), a nawet dania kuchni azjatyckiej i indyjskiej. Półlitrowa butelka wody kosztowała natomiast 45 koron, czyli około 7,70), a koszt piwa to jedynie 70 koron, czyli około 12 zł – zatem praktycznie tyle samo, co w każdej czeskiej knajpie. Trzeba przyznać, że oferta gastronomiczna była bardzo bogata, a ceny, jak na festiwalowe realia, bardzo przystępne.

Masters of Rock 2025 – dzień pierwszy. Gdy metal spotyka się z muzyką klasyczną

Festiwal Masters of Rock rozpoczął się tak naprawdę już w środę, 9 lipca. Właśnie tego wieczora w oddalonym od Vizovic niespełna 15 kilometrów Zlínie odbył się darmowy koncert słowackiej rockowej kapeli Metalinda oraz czeskiej formacji Free Fall, która również wystąpiła na Drugiej Scenie podczas ostatniego dnia festiwalu. Do słynnego klubu Masters of Rock Café, w którym do tej pory grały, chociażby takie gwiazdy, jak Amorphis, Sonata Arctica czy Pain zawitała całkiem spora liczba osób, które chciały należycie wczuć się w festiwalowy klimat. Bramy Masters of Rok otworzyły się jednak dopiero w czwartek, 10 lipca o godzinie 11, a pierwszy koncert tegorocznej, 21. edycji rozpoczął się na Ronnie James Dio od występu czeskiej power metalowej formacji Sebastien, która na głównej scenie Masters of Rock wystąpiła po raz pierwszy już w 2012 roku. Wraz z zespołem, który zaprezentował przekrój swojej twórczości, zarówno z okresu, kiedy śpiewali jeszcze po angielsku, jak i najnowsze kompozycje, w których teksty są w ich rodzimym języku, pojawili się także goście w postaci May'a Petranina (wokalista zespołu Niakara), Shirley Tracanna (wokalistkę formacji Emrei’s) oraz basisty praskiej grupy Alkehol – Jana „Barta” Bartoše. Było to znakomite preludium do dalszej metalowej uczty, która toczyła się na dwóch scenach i potrwać miała do 2 w nocy. Tuż po Sebastien scenę opanowali power metalowcy ze szwedzkiej formacji Metalite, którzy w swojej twórczości, w której wyraźnie słychać inspirację takimi formacjami, jak Amaranthe czy Within Temptation, poruszają tematy związane z kosmosem. Mimo dość wczesnej pory, pod sceną zgromadziła się liczna publiczność, która znakomicie bawiła się w rytm szybkich melodii i dźwięcznego wokalu Eriki Ohlsson. O 15:10 natomiast na scenie pojawili się niemieccy wikingowie z formacji Varg, którzy w tym rok świętują 20. rocznicę powstania formacji. Grupa zaprezentowała przekrój swoich utworów z wydanych dotąd 9 albumów studyjnych, na których poruszają głównie tematykę związaną z czasami pogańskimi i mitologią nordycką. Trzeba przyznać, że po wcześniejszych power metalowych brzmieniach, nieco cięższe dźwięki melodic death i black metalu były miłą odmianą. Jednym z największych wydarzeń tego wieczora było wystąpienie włoskiej symphonic/power metalowej formacji Rhapsody of Fire, która na Masters of Rock zagrała w towarzystwie orkiestry filharmonii Bohuslava Martinů w Zlínie. Trzeba przyznać, że zagrane przez nich kawałki, jak np. „Dawn of Victory”, „I’ll Be Your Hero” czy „Emerald Sword”, którym zakończyli swój koncert, w tej aranżacji zabrzmiały naprawdę znakomicie, a instrumenty smyczkowe, sprawiły, iż całe show nabrało nieco magicznej oprawy. Podczas wystąpienia Włochów, pod sceną było już bardzo tłoczno, a fani formacji mieli jeszcze szansę spotkać ich podczas signing session. Tuż po Raphsody of Fire sceną Ronnie James Dio zawładnęła kolejna power metalowa grupa, a mianowicie brytyjska formacja DragonForce. Patrząc na wystrój sceny, od razu można było wyczuć, czym zafascynowani są pochodzący z różnych zakątków świata muzycy. Po obu stronach estrady ustawiono bowiem ogromne głowy smoków oraz automaty do gry, które były zarazem podwyższeniem dla muzyków, a gitarzyści Herman Li oraz Sam Totman chętnie z nich korzystali podczas wygrywania swoich cechujących się ogromną prędkością solówek. Zespół wykonał swoje największe przeboje, jak „Through The Fire And Flames”, „Fury of the Storm” oraz „Cry Thunder”. Nie zabrakło także nowszych kompozycji w postaci, chociażby „Doomsday Party” oraz coveru doskonale wszystkim znanego „My Heart Will Go On”, który w oryginale wykonuje Célline Dion. Headlinerem pierwszego dnia Masters of Rock była fińska grupa Apocalyptica, która ponownie prezentuje swoje wiolonczelowe wariacje w postaci coverów legend trash metalu – Metalliki. Krążek „Apocalyptica Plays Metallica Vol. 2” ukazał się na rynku rok temu i jest jednocześnie 10. albumem studyjnym kwartetu w składnie Eicca Toppinen, Perttu Kivilaakso oraz Paavo Lötjönen. Zespół, który na scenie wspomaga perkusista Mikko Kaakkuriniemi jest w trasie od 2024 roku i nieprzerwanie prezentuje fenomenalną formę. Tłumy pod sceną oraz długa kolejka podczas signing session, podczas której członkowie formacji z szerokimi uśmiechami na twarzach składali autografy i pozowali do zdjęć z fanami, jedynie udowadniają, iż połączenie instrumentów klasycznych oraz metalu to mieszanka wybuchowa i nadal niezwykle atrakcyjna dla słuchaczy. Każdy, kto choć raz miał okazję zobaczyć Finów na scenie, wie, że ich koncerty przepełnione są energią, humorem i oczywiście techniczną precyzją i artystyczną wrażliwością. Dla mnie był to drugi koncert Apocalyptiki w ciągu miesiąca, gdyż 7 czerwca miałam okazję zobaczyć ich podczas Mystic Festivalu w Gdańsku. Muszę przyznać, że oba występy stały na niezwykle wysokim poziomie, a Perttu Kivilaakso nie tylko zachwycał solówkami i energicznymi akrobacjami podczas gry, jak np. granie na wiolonczeli, którą trzymał na plecach, ale również zabawiał publiczność zabawnymi historyjkami. Podczas koncertu nie zabrakło oczywiście takich klasyków, jak „Nothing Else Matters” czy „Masters of Puppets”, a także wyjątkowego utworu „The Call of Ktulu”, do którego nagrania wykorzystano oryginalną partię basu tragicznie zmarłego Cliffa Burtona. Niezmiennie, największe wrażenie zrobiła na mnie baśniowa wręcz aranżacja utworu „One”, w której słyszymy również głos Jamesa Hetfielda, który deklamuje tekst utworu. Występ Apocalyptiki był bezsprzecznie unikalnym doświadczeniem. 

Po występie Finów przyszedł czas na ostatni koncert tego wieczora. Jeśli nigdy nie mieliście okazji być na Masters of Rock, zapewne zapytacie teraz, jak to możliwe, gdyż headlinerem była przecież Apocalyptica?! Otóż podczas Masters of Rock (ale również np. Metalfestu) gwiazda wieczoru nie występuje na końcu, a w przedostatnim slocie. I tak pierwszy dzień Masters of Rock 2025 zamykał szwedzki industrail metalowy projekt Petera TägtgrenaPain. Niestety, jeszcze przed rozpoczęciem koncertu na fanów formacji czekała smutna informacja o anulowaniu signing session. Muzycy, którzy do Vizovic przyjeżdżali w dniu koncertu, zjawili się dość późno, dlatego, aby wszystko dopiąć na ostatni guzik, Peter Tägtgren zmuszony był zrezygnować ze spotkania z fanami. Ich występ, który rozpoczął się z 15-minutowym opóźnieniem od razu zaczął się od mocnego uderzenia w postaci pochodzącego z ostatniego wydawnictwa Pain utworu „I Just Dropped By (To Say Goodbye)”. Stałym elementem występów Pain jest również mały żart, podczas utworu „Call Me”, który ma sprawiać wrażenie, jakoby zespół miał, zamiar przerwać swoje show, a w efekcie gitarzysta Sebastian Svalland zostaje mianowany tym, który odśpiewa fragment utworu, który w oryginale wykonuje Joakim Brodén z Sabaton. Niestety, ochrona w „fosie” zdawała się nie mieć poczucia humoru i w momencie przerwy w piosence, po prostu wyrzuciła fotografów z pitu, utrzymując, że właśnie skończył się trzeci kawałek... Ewidentnie Vizovice tego wieczora nie sprzyjały Tägtgrenowi i spółce. Podczas wykonywania kawałka z najnowszego krążka zatytułowanego „Go With the Flow”, syntezator, z którego miał płynąć charakterystyczny bit, nie chciał współpracować. Nie pomogły energiczne nawoływania Petera do technicznego zespołu, a swoje niezadowolenie z całej sytuacji lider formacji wyraził energicznym kopniakiem w nieposłuszny sprzęt podczas schodzenia ze sceny w celu zmiany stroju. Nie lepiej było w przypadku jednego z największych przebojów Pain, a mianowicie „Same Old Song”. Gitara Tägtgrena nie była nastrojona, a wściekły twórca projektu po prostu rzucił nią o scenę, a instrument ślizgiem wylądował niemalże za kulisami. Podczas koncertu nie mogło oczywiście zabraknąć również takich klasyków, jak chociażby „Zombie Slam”, „The Great Pretender” czy „Suicide Machine” oraz uwielbianego przez wszystkich „Party in My Head”, podczas którego muzycy zakładają zabawne stroje, a publiczność może pobawić się kolorowymi piłkami. Na zakończenie usłyszeliśmy natomiast wielki hit, czyli „Shout Your Mouth”, podczas którego na scenie pojawił się oczywiście Mr. Alien. Mimo technicznych problemów muzycy Pain, jak zwykle dali z siebie wszystko, a Peter Tägtgren mógł liczyć na wsparcie w postaci uścisku od Jonathana Olssona, który na co dzień jest basistą Dynazty. I tak właśnie zakończył się pierwszy dzień Masters of Rock, który swoje bramy miał dla festiwalowiczów otworzyć ponownie za kilka godzin.

Masters of Rock 2025 – dzień drugi. Szokujące widowisko, które na długo pozostanie w pamięci

Organizatorzy nie mieli litości dla uczestników Masters of Rock. Po zakończonym kwadrans po drugiej w nocy pierwszym dniu koncert rozpoczynający dzień drugi festiwalu zaczął się już o 10:50! Nie zabrakło wytrwałych festiwalowiczów, którzy mimo tak wczesnej pory przybyli, by zobaczyć występ pochodzącej z Hiszpanii Symphonic Power/Groove Metalowej grupy Raxar. Wielu tego dnia czekało również na koncert niemieckiej formacji dArtagnan, dla której był to pierwszy w historii istnienia zespołu występ w Czechach. Kapela zagrała nie tylko własne kompozycje, jak „Herzblut” czy „Feuer & Flamme”, ale również cover wielkiego hitu „Hey Brother” zmarłego DJ-a Avicii’ego. Trzeba przyznać, że ten taneczny przebój w wersji folkowej zabrzmiał dość oryginale i ciekawie. Tuż po nich na Ronnie James Dio Stage miejsce zajęli ich rodacy z zespołu Van Canto, który prezentuje muzykę z nurtu a cappella power metal. Ta śpiewająca w języku niemieckim formacja charakteryzuje się tym, iż w jej skład wchodzi czterech wokalistów oraz jedna piosenkarka, a jedynym używanym przez nich instrumentem jest perkusja. Trzeba przyznać, że zespół prezentuje się niezwykle oryginalnie, jednak chwilami miało się wrażenie, iż w momentach, kiedy wokaliści nie śpiewali swoich partii, na scenie byli nieco „zbyteczni”. Osobiście bardzo ciekawił mnie występ amerykańskiej formacji Maxa Cavalery. Mowa oczywiście o zespole Soulfly, którego koncert w Poznaniu w tym roku odpuściłam, jednak poprzednie ich wystąpienia, które łączą w sobie elementy groove i thrash metalu okraszonymi etnicznymi dźwiękami bardzo mi się podobały. Widać jednak, że założyciel legendarnej Sepultury, która po 40 latach kończy swoją działalność, najlepsze lata ma już za sobą. Jego wokal nie brzmi tak potężnie, jak na początku jego kariery, a ze scenicznej energii, którą niegdyś prezentował, również niewiele zostało. Nie zmienia to faktu, iż muzyka Soulfly niezmiennie ten energetyczny i ciężki ładunek w sobie niesie, co doskonale było słychać w takich kawałkach, jak chociażby „Back to the Primitive”, „Prophecy” czy finałowym „Eye for an Eye”. Formacja zagrała również przedpremierowo kawałek zatytułowany „Nihilist”, który zostanie wydany na nadchodzącym krążku Soulfly, który na rynku ukaże się w październiku 2025. Podczas koncertu Soulfly doskonale było widać, iż mimo dominującego na festiwalu power metalu, fanów cięższych brzmień, do których sama się zaliczam, nie brakuje. Moshpit i crowd surfing rozkręciły się od wybrzmienia pierwszych taktów otwierającego „Seek 'n' Strike” i nie ustały ani na chwilę podczas całego, trwającego 75 minut setu. Po mocnym uderzeniu od Soulfly przyszedł czas na nieco łagodniejszą energię w postaci gwiazdy lat 80. Lity Ford. Pod sceną dało się zauważyć „zmianę warty”, gdyż na koncert brytyjskiej wokalistki i gitarzystki przyszli głównie nieco starsi fani heavy metalu. Lita nie zawiodła i mimo deszczu porwała publiczność swoim wystąpieniem, podczas którego nie zabrakło zarówno jej wielkich hitów z lat 80. i 90., jak również coverów w postaci „Only Women Bleed” w oryginale wykonywanego przez Alice’a Coopera czy „Cherry Bomb” The Runaways. Jednak prawdziwy gwóźdź wieczoru, jak i całego tegorocznego Masters of Rock miał dopiero nadejść. Mowa oczywiście o pierwszym w historii festiwalu wystąpieniu charyzmatycznego lidera formacji Rammstein Tilla Lindemanna, który do Vizovic przyjechał ze swoim solowym projektem. Choć halowe koncerty Lindemanna ze względu na, delikatnie mówiąc, pikantne filmy, które możemy oglądać w tle, dostępne są jedynie dla osób powyżej osiemnastego roku życia, to na koncercie zgromadziło się wiele osób znacznie młodszych. Szokującym mógł być fakt, iż nie brakowało także rodziców z małymi dziećmi i to w pierwszych rzędach! Koncerty Tilla Lindemanna to nie tylko muzyka, w której słychać jest wyraźne industrialne wpływy (zwłaszcza w kawałkach z początków działalności formacji, kiedy jej członkiem, producentem i kompozytorem był Peter Tägtgren), ale przede wszystkim niezwykle teatralne i dopracowane w każdym szczególe widowisko, które ani przez chwilę nie przestaje zaskakiwać i szokować wzbudzając przeróżne emocje – od zachwytu, po grymas obrzydzenia, który wyraźnie rysował się na twarzy niektórych uczestników festiwalu. Wielu jednak z niecierpliwością wyczekiwało osławionych elementów show, jak rzucanie tortami w publiczność podczas kawałka „Allesfresser”, o czym mogły świadczyć, chociażby transparenty z napisem „Cake here”. Nieodłącznym elementem jest także rzucanie w publikę zdechłymi rybami, które wystrzeliwane są także z katapulty. Najważniejszym jednak momentem show było wyjście, a raczej wyniesienie Tilla Lindemanna w przezroczystej lektyce do publiczności. Trzeba przyznać, że choć podczas swojego show muzyk nie wchodzi w słowne interakcje z fanami, to jego wystąpienie mówi więcej niż tysiąc słów. Nie da się jednak ukryć, że cała oprawa tego przedstawienia, a mianowicie wyświetlane w tle wideo, które emanuje seksualnością, wyzywające i pozostawiające niewiele dla wyobraźni stroje obecnych w zespole kobiet oraz perkusisty, który na scenie występuje w odzieniu eksponującym wydatny sztuczny biust, sprawiają, że czujemy się, jakbyśmy byli świadkami trwającego 1,5 godziny filmu dla dorosłych, do którego dodano muzykę na żywo. Ewidentnie, nie jest to sztuka dla każdego, co było również widać po liczbie opuszczających show osób. Bez wątpienia jednak było to wydarzenie bez precedensu, które trudno było przebić. Mimo to, liczne grono festiwalowiczów pozostało na grający po Lindemannie grecki deathmetalowy zespół Septicflesh, który w 2025 roku wypuścił na rynek EP-kę „Amphibians”. Ich znakomicie dopracowany występ, co prawda nie był tak spektakularny, jak show, które odegrało się na Ronnie James Dio Stage zaledwie pół godziny wcześniej, jednak było to naprawdę mocne zakończenie drugiego dnia festiwalu, który upłynął pod znakiem ulewnego deszczu oraz szybujących w okolicach sceny zdechłych ryb.

Till Lindemann - 6 najlepszych solowych numerów artysty / Eska ROCK

Masters of Rock 2025 – dzień trzeci. Power metal rządzi!

Lineup tegorocznej edycji Masters of Rock przepełniony był kapelami, które prezentują twórczość z szeroko pojętego power metalu. Również w sobotę nie brakowało zespołów, które zaprezentowały show pełne szybkich gitarowych riffów. Mimo wczesnej godziny podczas koncertu włoskiej kapeli Secret Rule, która prezentuje muzykę z pogranicza symfonicznego metalrocka, zebrało się już sporo osób. Zespół zaprezentował nie tylko starsze utwory ze swojej bogatej dyskografii, ale również wydane w tym roku single „Echoes of the Earth” oraz „Just a Sacrifice”. Tuż po nich na scenie pojawiła się legenda czeskiej rockowej sceny, a mianowicie zespół Doga. Widać, że kapela ma wierną rzeszę fanów, którzy licznie zgromadzili się przed sceną oraz na późniejszej signing session. Zespół, który został założony w 1988 roki i wydał dotąd 11 albumów studyjnych, nie zawiódł oczekiwań i zagrał mocny set, w którym nie mogło zabraknąć takich hitów, jak, chociażby „Route 66”, „Zelená”, „Nejsem rozumnej” czy „Poletuju”. Mimo iż szwedzcy power metalowcy z Dragonland istnieją od 1999 roku, to ich twórczość nie jest aż tak bardzo znana, jak chociażby ich kolegów z Hammerfall, którzy byli headlinerami sobotniego Masters of Rock. Mimo iż grupa zasłynęła stworzoną przez siebie sagą „The Dragonland Chronicles”, obejmującej ich pierwszy, drugi i piąty album, to wszyscy, którzy liczyli, iż na scenie zobaczą baśniową scenografię i muzyków w fantazyjnych strojach, z pewnością się zawiedli. Gitarzyści w hawajskich koszulach i wokalista, którego aparycja bardziej pasowałaby do formacji viking metalowej dali poprawny występ, jednak w żaden sposób nie był to na tyle porywający występ, abym zechciała zgłębić ich twórczości. Wiele osób natomiast czekało na występ szwajcarskiej heavy metalowej formacji Burning Witches. Panie mogą mówić o wyjątkowym pechu, ponieważ podczas ich koncertu nad Vizovicami przeszła potężna ulewa, która zakończyła się dosłownie pod koniec ich wystąpienia, a wokalistka Laura Guldemond zażartowała, że jako wiedźmy przegoniły deszcz. Niezrażeni ulewą fani kapeli wytrwali do końca i ewidentnie znakomicie się bawili w rytmie największych przebojów grupy, a także świeżutkiego, wydanego w 2025 roku singla „Inquisition”. Wystąpieniem, które ciekawiło mnie najbardziej był koncert naszego rodzimego projektu Me and That Man, za którym stoi nie kto inny, jak Adam „Negral” Darski. Jeszcze zanim rozpoczął się koncert, wiele osób wyrażało zdziwienie faktem, że zespół, który prezentuje muzykę z pogranicza bluesa, folku i country znalazł się w lineupie festiwalu i wielu zaznaczało, że akurat ten koncert zamierza sobie odpuścić. Kiedy powiedziałam, kto jest pomysłodawcą i wokalistą, szeroko otwierali usta i zgodnie twierdzili, że w takim razie, nie mogą przegapić szansy, aby zobaczyć Nergala w zupełnie innej odsłonie. Ostatecznie przed sceną zjawiło się sporo osób i nie zabrakło również licznego grona Polaków. Darski zdecydował, iż do słowiańskiej braci będzie zwracał się w swoim ojczystym języku, i tak całą konferansjerkę prowadził po polsku. Nie omieszkał również napomknąć o tym, jak bardzo zazdrości Czechom, iż są krajem laickim, kiedy w Polsce nadal rządzi religia katolicka. Wokalista przypomniał także tym, którzy mogli go nie rozpoznać bez charakterystycznego makijażu i stroju, że gra w innej kapeli, a mianowicie Behemoth, która do tej pory dwukrotnie wystąpiła na Masters of Rock. Jednocześnie zaznaczył, że zdaje sobie sprawę, iż jego zespół został zrzucony jak bomba pomiędzy power metalowe akty. Trzeba przyznać, że wystąpienie Me and That Man było ciekawym przerywnikiem pomiędzy szybkimi melodiami i wysokimi wokalami. Podczas ich setu, nie zabrakło takich utworów, jak „Burning Churches”, którego refren publiczność odśpiewała wraz z zespołem, „My Church Is Black” czy „Run With the Devil”. Kapela zaprezentowała także cover utworu „White Faces”, który w oryginale wykonywał Roky Erickson And The Aliens, a także nową kompozycję, która otrzymała roboczy tytuł „The Sun Without the Name”. Muszę przyznać, że nieco bardziej rock 'n' rollowa odsłona naszego narodowego skandalisty bardzo mi się spodobała. Żałowałam jedynie, że ich występ był dość krótki. Zespół nie tylko wyszedł na scenę dobre dziesięć minut później, ale także skończył swój set 15 minut wcześniej. Chętnie przy następnej nadarzającej się okazji ponownie wybiorę się na koncert Me and That Man. Następnie przed sceną zaczęło się robić naprawdę tłoczno, ponieważ wystąpić miał jeden z najbardziej wyczekiwanych artystów tego wieczora, a mianowicie brytyjska formacja Gloryhammer. Niestety, tuż po tym, jak na scenę wniesiono naturalnych rozmiarów kartonową postać Toma Jone’sa – tak, tego od hitu „Sexbomb”, to scenę spowiła ciemność. Choć początkowo wszyscy myśleliśmy, iż jest to preludium do mającego się właśnie rozpocząć koncertu, prawda była zgoła inna. Okazało się, że w całych Vizovicach odłączono prąd. Na całe szczęście, po około 15 minutach sytuację udało się opanować i Brytyjczycy wkroczyli na scenę ze swoim fantasy show, w którym nie zabrakło walk z goblinem, a także magicznego młota. Mimo iż zespół w 2021 roku zmienił wokalistę, w czym wielu fanów upatruje zwolnienia tempa utworów na najnowszym albumie, to nie da się ukryć, że piosenki traktujące między innymi o inwazji jednorożca na Dundee, cieszą się ogromną popularnością, gdyż podczas koncertu Gloryhammer przestrzeń pod sceną zapełniła się aż po horyzont. Dla wielu z pewnością wielkim rozczarowaniem był fakt, że na scenie nie było założyciela grupy Christophera Bowesa, który doskonale jest znany z występów ze szkockim zespołem Alestorm, który za to pojawił się gościnnie na scenie wraz z włoską formacją Trick or Treat. Brytyjczycy zafundowali nam podróż po fantastycznym uniwersum i zagrali przekrojowy set, podczas którego nie zabrakło takich kompozycji, jak chociażby „The Land of Unicorns”, „Hootsforce” czy „Gloryhammer” oraz nowego utworu „On a Quest for Aberdeen”. Później przyszedł czas na jeden z najbardziej wyczekiwanych występów tego wieczora, a mianowicie koncert Floor Jansen, czyli wokalistki fińskiej formacji Nightwish. Grupa obecnie ma małą przerwę od koncertowania, zatem Floor zaprezentowała nie tylko własne solowe kompozycje, ale również kilka kawałków Nightwish. I tak mogliśmy usłyszeć wielki hit grupy „Nemo”, w oryginalnej wersji śpiewany przez Tarję Turunen, pierwszą wokalistkę Nightwish, a także „Amaranth”, „Storm in a Glass” „While Love Died”, a także premierowo wykonała kompozycją „Spider Silk”. Na koniec swojego wystąpienia Floor Jansen zaśpiewała cover „The Phantom of the Opera” Andrew Lloyda Webbera, a na scenie towarzyszył jej Henk Poort. Trzeba przyznać, że bez względu na to, czy wykonuje własne kawałki, czy śpiewa utwory Nigtwish, Jansen na żywo brzmi bardzo dobrze i kilku kompozycjom dodała nieco bardziej rockowego pazura. Tuż po Floor scenę opanowali headlinerzy, czyli szwedzka power metalowa formacja Hammerfall. Zespół to stali bywalcy Masters of Rock, jak przypomniał podczas koncertu wokalista grupy Joakim Cans, po raz pierwszy wystąpili na scenie festiwalu 22 lata temu, czyli podczas 1. edycji Masters of Rock i od tamtej pory z wielką radością wracają do Vizovic. Hammerfall zaprezentowali oczywiście przekrojowy set, z takimi utworami, jak „Renegade”, „Last Man Standing” czy kończący ich występ „Hearts on Fire”, a także materiał z najnowszego krążka „Avenge The Fallen”, jak chociażby tytułowy „Avenge the Fallen”, czy „Hail to the King”. Oscar Dronjak, jak zwykle czarował swoimi epickimi gitarowymi riffami, a potężny wokal Jaokima Cansa i niespożyta energia całej formacji stworzyły kolejne niezapomniane widowisko, z jakich słyną Hammerfall. Niestety, niezbyt dobre wiadomości nadeszły dzień przed rozpoczęciem Masters of Rock dla fanów japońskiej grupy Ryujin. Z powodu choroby zespół odwołał swoje wystąpienie na festiwalu, które miało zakończyć 3. dzień wydarzenia. W ich miejsce udało się znaleźć godne zastępstwo w postaci włoskiej horror-metalowej grupy Trick or Treat, którą miałam okazję w tym roku zobaczyć jako support Szwedów z Dynazty. Mimo późnej godziny wiele osób poczekało, aby zobaczyć Włochów, którzy dali niezwykle energiczne show, podczas którego zaprezentowali single z wydanego w tym roku krążka „Ghosted”. Podczas utworu „Return to Monkey Island” gościnnie na scenie pojawił się wspomniany wcześniej Christopher Bowes z Alestorm, co wywołało okrzyki zachwytu publiczności. Nie mogło zabraknąć również starszych kompozycji, jak „Evil needs Candy Too” czy „Crazy”, a set zamknął cover Cyndi Lauper „Girls Just Want To Have Fun”.

Masters of Rock 2025 – dzień czwarty. Pogoda obeszła się z nami łaskawie

I tak po trzech deszczowych dniach, niedzielny poranek przywitał nas pięknym słońcem. Choć początkowo zapowiadało się, że niedziela będzie najgorszym dniem pod względem pogody, aura wynagrodziła nam trzy deszczowe dni. Ostatniego dnia organizatorzy przygotowali dla nas nieco bardziej zróżnicowany lineup. Osobiście byłam ciekawa wystąpienia muzyków, których doskonale znam z działalności w innych fińskich formacjach. Mowa o zespole Crownshift, który śmiało można nazwać supergrupą. Choć sam zespół do tej pory wydał zaledwie jeden album studyjny, to w jego skład wchodzą: Daniel Freyberg – w latach 2016-2019 gitarzysta legendarnej fińskiej grupy Children of Bodom, Jukka „Jukkis” Koskinen – basista Nightwish oraz Wintersun, Tommy Tuovinen – wokalista MyGrain oraz Heikki Saari – perkusista Finntroll. Zespół, który gra typowy fiński melodyjny death metal z elementami power/groove metalu, zaprezentował autorskie kompozycje z wydanego w 2024 roku krążka „Crownshift”, a także cover słynnego utworu Alannah Myles „Black Velvet”. Tuż po nich na głównej scenie zagościli power metalowcy z formacji Warkings. Jak sama nazwa wskazuje, członkowie formacji reprezentują wojowników z różnych epok. Nie zabrakło rzymskiego Trybuna, którego na scenie reprezentował wokalista, Spartanina w postaci perkusisty, Krzyżowca, którym był gitarzysta oraz Vikinga w postaci basisty. Na scenie pojawiła się także czarodziejka z celtyckich legend – Morgana le Fay, która wspierała wokalnie Trybuna podczas niektórych piosenek. Podczas ich energicznego wystąpienia nie zabrakło największych przebojów, jak „Hephaistos”, „Maximus” czy „Fight”. Na scenie nie zabrakło również Hefajstosa, który podczas utworu „We Are the Fire” tradycyjnie już „dowodzi” moshpitem. Na koniec mogliśmy usłyszeć natomiast największe przeboje zespołu w postaci utworów „Sparta” oaz „Gladiator”. O 18:55 na scenę wkroczyli fińscy weterani europejskich festiwali, którzy mają również wierną rzeszę fanów w kraju nad Wisłą. Mowa o formacji Korpiklaani, która swoimi wesołymi, folkowymi kompozycjami traktującymi w głównej mierze o alkoholu i imprezach, porwie do tańca nawet zatwardziałych metalowców. Jonne Järvelä i spółka zagrali nie tylko single z ostatniego krążka zatytułowanego „Rankarumpu”, ale nie zabrakło również ich wersji tradycyjnego fińskiego utworu „Ievan Polkka”, oraz ich największego przeboju „Vodka”, którym nieco wcześniej, niż było to zaplanowane, zakończyli swój set. Co prawda podczas konwersacji Jonne Järvelä miał nieco problemów z formułowaniem zdań, a jego wokal pozostawiał sporo do życzenia, to Finowie z „Leśnego Klanu”, bo tak należy tłumaczyć nazwę zespołu, tradycyjnie rozkręcili imprezę, a tańce pod sceną główną sprawiły, iż mieliśmy wrażenie, że jesteśmy na festynie, a nie na festiwalu metalowym. Następnie przyszedł czas na jeden z najbardziej wyczekiwanych przez wszystkich aktów, a mianowicie koncert mongolskiej folk metalowej formacji The Hu. Wykorzystanie tradycyjnych mongolskich instrumentów, jak chociażby morin chuur, a także typowy dla muzyki ludowej tego kraju gardłowy śpiewu chöömej wraz z muzyką heavymetalową tworzy ciekawe, a zarazem niecodzienne połączenie. Nic więc dziwnego, że świat oszalał na punkcie The Hu. Mongołowie zagrali utwory z dwóch wydanych do tej pory płyt. Publiczność najbardziej wyczekiwała oczywiście „Yuve Yuve Yu” i „Wolf Totem”, podczas którego rozbrzmiało gromkie „Hu!”. Nie zabrakło także „Black Thunder”, a grupa zagrała również cover słynnego „The Trooper” Iron Maiden. Choć nie do wszystkich twórczość The Hu przemówiła, dla mnie ich wystąpienie było miłą odskocznią od power metalowych brzmień. Ostatni dzień festiwalu kończył się wyjątkowo wcześnie, bo o północy. Tego dnia headlinerem, w odróżnieniu od poprzednich trzech dni, był ostatni akt, który prezentował się na Ronnie James Dio Stage. Występ niemieckiej watahy wilków z Powerwolf był oczywiście najbardziej wyczekiwanym tego dnia. Formacja, która obecnie objeżdża Europę, promując swój najnowszy krążek zatytułowany „Wake Up the Wicked” dała spektakl pełen energii i ognia. Charyzmatyczny szalony kaznodzieja Attila Dorn nie tylko odśpiewał hymniczne już „Demons Are a Girl’s Best Friend”, „Fire and Forgive” czy „Army of the Night”, ale również zabawiał publiczność i angażował ją do wspólnego śpiewania. Nie zabrakło oczywiście powalających efektów pirotechnicznych oraz animacji 3D, a także tańca z Falkiem Marią podczas „Dancing With the Dead”. Fani, nie mogli pozwolić zejść swoim idolom ze sceny bez zagrania jednego z ich największych hitów, a mianowicie „We Drink Your Blood”. Oprócz tego usłyszeliśmy jeszcze podczas bisu także „Sanctified With Dynamite”, a set zamknął utwór „Werewolves of Armenia”. Trzeba przyznać, że było to mocne zakończenie czterodniowego festiwalu. W tym roku Vizovice ponownie zatańczyły z wilkami!

Każdego dnia od godziny 14 na Drugiej Scenie trwały koncerty nieco mniejszych zespołów lokalnych, jak i zagranicznych, które prezentowały nieco większy przekrój gatunkowy. Między zakończeniem koncertu i rozpoczęciem kolejnego na obu scenach była 15-minutowa przerwa, dzięki czemu uczestnicy mieli szansę na swobodne przemieszczanie się między scenami. 

21. edycja Masters of Rock ponownie zawiesiła wysoko poprzeczkę. Organizator, którym od samego początku jest PRAGOKONCERT BOHEMIA, a.s., zafundował uczestnikom miks potężnych gwiazd metalu, jak Apocalyptica, Hammerfall czy Powerwolf i unikalnych one‑man‑show, jak Till Lindemann, w połączeniu z atmosferą międzynarodowego święta muzyki. Festiwal ponownie pokazał, że jest jednym z najważniejszych punktów na rock‑metalowej mapie Europy i organizacyjnie prezentuje najwyższy poziom. Tegoroczna edycja była wyjątkowa także pod względem pogody, która w tym roku wyjątkowo nie dopisała. Należy zatem mieć nadzieję, że w przyszłym roku wszystko wróci do normy i znakomitym koncertom, o które z pewnością zadbają organizatorzy, będzie towarzyszyć również doskonała pogoda.