Szef wytwórni błagał ze łzami w oczach. Jak „Loveless” doprowadził Creation do ruiny?
Są w historii rocka albumy, które zmieniają zasady gry. Są też takie, które przy okazji niemal puszczają z torbami swoich wydawców. Legendarny „Loveless” grupy My Bloody Valentine należy do obu tych kategorii. Jego nagrania, ciągnące się przez ponad dwa lata w dziewiętnastu różnych studiach, stały się dla wytwórni Creation Records finansową studnią bez dna. Szacowane na 250-270 tysięcy funtów koszty produkcji obrosły w branży legendą, stając się symbolem artystycznego perfekcjonizmu doprowadzonego do absurdu. Presja była tak potężna, że nerwy Dicka Greena, drugiej najważniejszej postaci w Creation, zostały kompletnie poszatkowane. W jednym z wywiadów przyznał, że dzwonił do lidera zespołu, Kevina Shieldsa, ze łzami w oczach, błagając go o litość i dostarczenie gotowych taśm.
Shields odpierał jednak te zarzuty z kamienną twarzą, malując zupełnie inny obraz sytuacji. Według niego wytwórnia Creation była w tarapatach na długo przed tym, jak zespół przekroczył próg studia, a realny koszt produkcji zamknął się w kwocie około 160 tysięcy funtów. Twierdził, że gdy rozpoczynali pracę, wytwórnia świeciła pustkami, a gdy ją kończyli, jej artyści regularnie gościli na listach przebojów. Niezależnie od tego, kto miał rację w księgowych przepychankach, poziom stresu był niezaprzeczalny. Najlepiej podsumowuje to anegdota o włosach Dicka Greena, które podobno osiwiały w ciągu jednej, wyjątkowo nerwowej nocy.
Tajemnica brzmienia My Bloody Valentine. Samplowane bębny i wokale nagrywane po ciemku
Zapomnijcie o mitach na temat setek nakładanych na siebie ścieżek gitarowych. Unikalne, rozmyte brzmienie „Loveless” nie było dziełem siły, lecz studyjnej alchemii. Kevin Shields, niczym dźwiękowy architekt, traktował studio jak kolejny instrument. Fundamentem stała się jego autorska technika „glide guitar”, polegająca na jednoczesnym uderzaniu w struny i precyzyjnym manipulowaniu ramieniem tremolo. Tworzyło to charakterystyczną, płynącą i rozstrojoną mgławicę dźwięku. Całość dopełniał odwrócony pogłos z procesora Yamaha SPX90 oraz świadoma decyzja o nagraniu większości partii w trybie mono. Dzięki temu gitara pozostawała idealnie w centrum miksu, uderzając w słuchacza z pełną mocą.
Proces twórczy obfitował w niekonwencjonalne rozwiązania, które świadczyły o szaleństwie graniczącym z obsesją. Gdy perkusista Colm Ó Cíosóig zachorował, Shields nagrał setki pojedynczych uderzeń w bębny, by następnie zapętlić je i złożyć z nich kompletne partie niczym precyzyjną, rytmiczną mozaikę. W podobny sposób tworzył melodie, samplując gitarowy sprzęg zwrotny. Sesje wokalne odbywały się w absolutnej tajemnicy. Wokaliści zasłaniali okno do reżyserki, a inżynier dźwięku, nie słysząc ich, musiał nerwowo obserwować wskaźniki na magnetofonie, by wiedzieć, kiedy zatrzymać nagrywanie. To właśnie takie eksperymenty zdefiniowały przełomowy charakter albumu.
Alan McGee wyrzucił My Bloody Valentine. Jak album „Loveless” uratował Oasis?
Choć „Loveless” wreszcie trafił na półki sklepowe w listopadzie 1991 roku, jego premiera nie zakończyła problemów. Alan McGee, założyciel Creation Records, był tak wypalony współpracą z Shieldsem, że niemal natychmiast wyrzucił zespół z wytwórni. W jednym z wywiadów rzucił krótkie ultimatum: „Albo on, albo ja”. Aby ratować firmę przed bankructwem, McGee sprzedał 49% udziałów w Creation koncernowi Sony za około 2,5 miliona funtów. Ten finansowy zastrzyk pozwolił wytwórni nie tylko stanąć na nogi, ale również w 1993 roku podpisać kontrakt z zespołem Oasis. To dopiero oni okazali się jej największym komercyjnym sukcesem i ostatecznym zbawieniem.
Dla My Bloody Valentine wydanie „Loveless” oznaczało początek długiej artystycznej hibernacji. Kevin Shields tłumaczył po latach, że nie udało mu się nagrać kolejnej płyty, ponieważ żaden nowy materiał nie był wystarczająco dobry. Złożył sobie obietnicę, że nigdy nie wypuści albumu gorszego od swojego opus magnum. Dzieło, którego narodziny niemal zniszczyły wytwórnię, stało się złotą klatką dla swojego twórcy. To ostateczna cena geniuszu, rachunek wystawiony za stworzenie płyty absolutnie bezcennej.