Zniszczyli brzmienie nawet Metalliki. To efekt brutalnej wojny o głośność!

2025-10-25 17:49

Każdy fan zna to uczucie, gdy potężne riffy na nowym albumie brzmią jak sprasowana, cyfrowa papka. To nie przypadek, lecz skutek bezwzględnej wojny na głośność prowadzonej przez dekady w studiach nagraniowych. Ta rywalizacja zniszczyła brzmienie nawet Metalliki, a zakończył ją cichy algorytm.

Metallica

i

Autor: Materiały prasowe/ Materiały prasowe

Głośniej znaczyło lepiej? Jak wyścig zbrojeń w studiach zniszczył rockowe brzmienie

Każda wojna ma swój początek, a ta o głośność, znana jako „Loudness Wars”, wybuchła na dobre w latach 80. i 90. Producenci muzyczni, niczym generałowie w wyścigu zbrojeń, zaczęli wkręcać potencjometry na czerwone pole, by ich utwory przebiły się przez radiowy szum i zdominowały konkurencję. W branży panowało wówczas przekonanie, że co głośniejsze, to lepsze. Prawdziwą puszkę Pandory otworzyła jednak technologia cyfrowa. Płyty CD i formaty MP3, w przeciwieństwie do winyli, nie miały fizycznych ograniczeń, co dało zielone światło dla bezprecedensowej kompresji. Jak przyznał inżynier Howie Weinberg, presja często szła z samej góry, od wytwórni i artystów, którzy żądali, by ich albumy po prostu „darły się” równie mocno jak inne na rynku.

Kluczowym orężem w tej bitwie stał się cyfrowy limiter typu brick-wall, a jego prawdziwą wunderwaffe okazał się Waves L1, który wstrząsnął rynkiem w latach 1993-1994. Dzięki funkcji „look-ahead” to sprytne oprogramowanie pozwalało inżynierom sprasować dynamikę nagrania, czyli różnicę między szeptem a krzykiem, niemal do zera. Wszystko tuż pod cyfrowym sufitem 0 dB. W efekcie ciche partie stawały się nienaturalnie donośne, a z muzyki wyparowywała cała subtelność i głębia. Zostawała tylko płaska, męcząca dla uszu ściana dźwięku, która uderzała w słuchacza z finezją bloku reklamowego puszczonego w środku nocy.

Wspomina pierwsze koncerty w Metallice. "Kręciło mi się w głowie od presji"

Dlaczego album Metalliki brzmiał lepiej w grze wideo niż na płycie CD?

Pierwszą potężną salwą w tej wojnie był album Oasis „(What's the Story) Morning Glory?” z 1995 roku. Materiał, masterowany przez Owena Morrisa, osiągnął średni poziom głośności RMS na poziomie -8 dB, co w tamtych czasach było wartością, która dosłownie rozsadzała głośniki. Kilka lat później, w 1999 roku, na front wjechali Red Hot Chili Peppers z albumem „Californication”. Płyta ta stała się podręcznikowym przykładem ofiary kompresji, a artefakty cyfrowego przesterowania, słyszalne gołym uchem, niczym blizny po bitwie, ugruntowały jej smutną pozycję w historii.

Apogeum tego szaleństwa i zarazem niechlubnym pomnikiem Loudness Wars stał się jednak album „Death Magnetic” Metalliki z 2008 roku. Wyprodukowany przez Ricka Rubina materiał został tak brutalnie skompresowany, że dynamika praktycznie przestała istnieć. Zamiast potężnych riffów i perkusyjnych kanonad słuchacze otrzymali jednolite tsunami dźwięku, które zmyło z powierzchni wszelką finezję. Paradoksalnie, ratunek przyszedł z najmniej oczekiwanej strony. Fani odkryli, że wersje utworów dostępne w grze „Guitar Hero III” brzmią o niebo lepiej, bo zachowały naturalną dynamikę. To był dowód ostateczny, że problemem nie było samo nagranie, a zbrodnia dokonana na nim w procesie masteringu.

Choć to Metallica stała się symbolem zniszczenia, nie byli to jedyni tytani rocka, których dyskografia ucierpiała. Album „Vapor Trails” zespołu Rush z 2002 roku został tak uduszony kompresją, że jego zakres dynamiki (DR) wynosił zaledwie 5, co czyniło go niemal niesłuchalnym. Dopiero remiks z 2013 roku, z DR podniesionym do 7-8, pozwolił płycie wreszcie odetchnąć. Z kolei Iggy Pop, remiksując w 1997 roku klasyk The Stooges „Raw Power”, podszedł do tematu zupełnie inaczej. Stworzył jedną z najgłośniejszych płyt w historii nie z rynkowej konieczności, ale jako świadomy akt artystycznego wandalizmu, traktując ekstremalną kompresję jako środek wyrazu.

Koniec wojny o głośność! Jak jedna funkcja Spotify uratowała rockowe brzmienie

Ta dźwiękowa masakra nie mogła jednak trwać wiecznie. W pewnym momencie w branży zaczął formować się ruch oporu, a jednym z jego najgłośniejszych głosów stał się Bob Dylan. Legendarny bard bez ogródek stwierdził, że nowe płyty brzmią „okropnie” i przypominają „szum”, w którym nie sposób niczego rozróżnić. Do tej rebelii dołączyli weterani konsolety, tacy jak Geoff Emerick, który nagrywał The Beatles, czy Steve Albini, producent Nirvany i Pixies, otwarcie gardzący nadużywaniem kompresji. W 2010 roku inżynier masteringu Ian Shepherd poszedł o krok dalej i zainicjował akcję Dynamic Range Day, by otworzyć uszy słuchaczom na niszczycielskie skutki tej wojny.

Ostateczny cios wojnie o głośność zadała jednak nie świadomość branży, a ta sama technologia, która ją rozpętała. Pojawienie się serwisów streamingowych, takich jak Spotify, Apple Music czy YouTube, wprowadziło nowe prawo: normalizację głośności do standardowego poziomu -14 LUFS. To był cyfrowy sędzia, który zakończył bójkę. Algorytmy zaczęły automatycznie ściszać utwory sprasowane do granic możliwości, sprowadzając je do tego samego poziomu odczuwalnej głośności co nagrania z pełną dynamiką. W ten sposób wyścig zbrojeń stracił sens, a producenci stracili główną motywację, by dalej niszczyć muzykę. Wojna dobiegła końca.