Bilety dostały dzieci partyjniaków. Tak Stonesi rozpętali piekło w Warszawie!

2025-10-25 17:43

Istnieją koncerty, które były czymś więcej niż tylko muzyką, stając się symbolem buntu przeciwko systemowi. Właśnie taki miał być koncert The Rolling Stones w 1967 roku w Warszawie, starannie zaplanowany przez komunistyczne władze. Prawdziwym zapalnikiem do ulicznych zamieszek okazał się jednak nie Mick Jagger, lecz arogancka decyzja dotycząca dystrybucji biletów.

The Rolling Stones

i

Autor: Hiro/ Materiały prasowe

Komuniści zaprosili Stonesów do Polski. Co mogło pójść nie tak?

W 1967 roku, promując krążek „Between the Buttons”, The Rolling Stones postawili sobie cel z gatunku szalonych: zagrać za Żelazną Kurtyną. Gdy Związek Radziecki trzasnął im drzwiami przed nosem, uznając ich muzykę za toksyczny przejaw zachodniej dekadencji, niespodziewanie otworzyło się okno w Polsce. Tę szansę chwycił Jacek Dobierski, dyrektor agencji PAGART, który zakontraktował dwa koncerty na 13 kwietnia w warszawskiej Sali Kongresowej. Dla komunistycznych władz był to ryzykowny, ale kuszący gambit. Miał pokazać światu bardziej otwartą twarz Polski Ludowej i jednocześnie spuścić nieco pary z młodego pokolenia, głodnego rockandrollowego buntu. Nikt jednak nie przewidział, że ten kontrolowany eksperyment wymknie się spod kontroli, a Stonesi podpalą lont, który wkrótce eksploduje.

Ten lont zaczął się tlić na długo przed pierwszym gitarowym riffem, a iskrą zapalną okazała się dystrybucja biletów. Zamiast trafić w ręce spragnionych fanów, lwia część wejściówek powędrowała prosto do kieszeni partyjnych aparatczyków i ich rodzin. Był to policzek wymierzony całemu pokoleniu. Keith Richards kwitował to później z charakterystyczną dla siebie pogardą, wspominając, że najlepsze miejsca zajmowały „synowie i córki partyjnej elity”, którzy siedzieli z „palcami w uszach”. Na bruku zostały tysiące prawdziwych fanów z całej Polski, a nawet z Czechosłowacji i NRD. Ten jawny akt niesprawiedliwości momentalnie uruchomił czarny rynek i naładował atmosferę frustracją tak gęstą, że można ją było kroić nożem. Kocioł wkrótce miał wykipieć.

Najsłynniejsze logo w historii rocka należy do The Rolling Stones. Jak powstało?

Gdy Stonesi grali 'Satisfaction', na ulicach trwała regularna bitwa

Wewnątrz Sali Kongresowej powietrze było naelektryzowane oczekiwaniem i jawnym sprzeciwem. The Rolling Stones weszli na scenę z impetem, serwując potężny zestaw swoich hymnów, z „Paint It Black”, „Let's Spend the Night Together” i ognistym „(I Can't Get No) Satisfaction” na czele. Każdy utwór był manifestem wolności, przerywanym ikonicznymi już aktami rebelii. Mick Jagger, obdarowany bukietem czerwonych goździków, zamiast podziękować, zaczął je demonstracyjnie żuć i wypluwać w stronę widowni, co było symbolicznym splunięciem w twarz sztywnym konwenansom. Keith Richards dolał oliwy do ognia. Wściekły na widok partyjnej elity, miał ryknąć do mikrofonu, by ta ruszyła tyłki i wpuściła na swoje miejsca „łachudrów z tyłu”, cementując wizerunek Stonesów jako głosu ulicy.

Gdy w środku królował rock and roll, na zewnątrz Pałacu Kultury rozpętało się prawdziwe piekło. Rozgoryczony tłum, liczący nawet 10 tysięcy osób, starł się z kordonami Milicji Obywatelskiej. Próby sforsowania barierek szybko przerodziły się w regularną bitwę. W ruch poszły kamienie i lusterka samochodowe, na co władza odpowiedziała z całą brutalnością aparatu represji, sięgając po armatki wodne, gaz łzawiący i szarżę konną. I chociaż opowieści o „wozach opancerzonych z karabinami maszynowymi” to prawdopodobnie element narastającej legendy, przemoc na ulicach Warszawy była jak najbardziej realna. Wieść o brutalnej pacyfikacji fanów dotarła do zespołu, który był podobno wstrząśnięty i zniesmaczony. To właśnie z tego szoku miały narodzić się kolejne rozdziały tej historii.

Wagon wódki za koncert? Mity, które uczyniły ten występ nieśmiertelnym

To właśnie wtedy koncert przestał być zwykłym wydarzeniem muzycznym, a zaczął obrastać w legendę. Zaczęły krążyć rockandrollowe apokryfy, z których każdy dodawał historii nowego blasku. Jedna z opowieści głosi, że poruszeni zamieszkami Stonesi wsiedli w samochód i jeździli po Warszawie, rozdając młodzieży swoje winyle. Inna, jeszcze bardziej barwna, dotyczy zapłaty za koncert. Zespół miał dostać gażę w bezwartościowych za granicą złotówkach, za które podobno kupił cały wagon wódki, bo niczego innego nie dało się z kraju wywieźć. Choć historycy wkładają te historie między bajki, to właśnie one, prawdziwe czy nie, stały się paliwem dla mitu, idealnie oddając absurdalny klimat zimnej wojny i niepokornego ducha samych Stonesów.

Echa tego koncertu odbijały się jeszcze przez dekady. Dla komunistycznych władz była to wizerunkowa katastrofa i gorzka lekcja, która zaowocowała natychmiastowym szlabanem na występy zachodnich gwiazd. Dla radzieckich obserwatorów był to ostateczny dowód, że taki „dekadencki spektakl” nigdy nie może mieć miejsca w Moskwie. Jednak dla polskiej młodzieży ten wieczór stał się sejsmicznym wstrząsem. Był to potężny symbol, że Żelazna Kurtyna nie jest wcale tak szczelna, jak twierdziła propaganda, oraz kulturowy zapalnik dla fali studenckich protestów w marcu 1968 roku. Znaczenie tego występu najlepiej oddaje fakt, że dziś liczba osób, które „były na Stonesach”, wielokrotnie przewyższa pojemność Sali Kongresowej. To ostatecznie cementuje status tego koncertu jako pokoleniowego mitu założycielskiego.