Kasia Lins

i

Autor: Materiały prasowe - fot. Jan Wasiuchnik

Witaj w zabójczym świecie Omenu - tak szybko go nie opuścisz. Kasia Lins, “OMEN” - recenzja albumu

2023-10-27 8:59

Nie będę ukrywać, że czekałam na ten dzień z dużą niecierpliwością. Na ten moment, gdy będę mogła usłyszeć nową muzykę od Kasi Lins i zanurzyć się w nowych dźwiękach, nowych słowach, które ta niesie światu, Teraz, trzy lata po premierze przełomowej “Mojej Winy”, artystka powróciła z płytą, zatytułowaną “OMEN”. Dla słuchacza może on oznaczać tylko i wyłącznie zapowiedź tych najlepszych przyszłych zdarzeń.

Na Kasię Lins pierwszy raz trafiłam na początku 2021 roku, a więc już prawie rok po premierze “Mojej Winy”. Przesłuchałam album, ale chyba wtedy jeszcze nie byłam gotowa na to, że potrzebuje on nieco więcej zaangażowania i zwyczajnie o nim zapomniałam. Muzyka Kasi wróciła do mnie sama, mniej więcej dwa lata po premierze płyty, gdy, zupełnie nie wiem skąd, w głowie pojawiła mi się melodia - i co najlepsze - słowa kompozycji “Koniec świata”. Wróciłam więc do “Mojej Winy” i przepadłam natychmiast. Zasłuchiwałam się w tym wydawnictwie niemal non stop, chłonąć każdy jego dźwięk, każde słowo, rozmyślając o jego koncepcie, o różnych sposobach na to, jak można go odczytać. Wystarczyło te kilka miesięcy, by Kasia znalazła się w topce moich odtworzeń na Spotify w ubiegłym roku. 

Przez pewien czas “Moja Wina” była dla mnie wystarczająca, wciąż krążyłam między tym muzycznym sacrum i profanum, zastanawiałam się jednak, czy jest szansa na to, że niedługo opuszczę ten świat na rzecz nowego. Rzeczywiście, już pod koniec ubiegłego roku stało się jasne, że artystka wróciła do studia i pracuje nad nową płytą. Sama bardzo dobrze wie, jak wiele i wielu na nią czekało.

Wywiadówka - Kasia Lins

Zabójcza femme fatale

Aż w końcu pojawiła się ta pierwsza, oficjalna zapowiedź. Pod koniec maja swoją premierę miał singiel “Po trupach do Ciebie” - muzyczne zaskoczenie po brzmieniu “Mojej Winy”, a do tego już oczywista zapowiedź nowego konceptu. Tym razem artystka dała nam do zrozumienia, że będzie krwawo, zabójczo, a nam przyjdzie zapoznać się z “morderczą historią, która wydarzyła się naprawdę”. Z kolejnym singlem, czyli “Do śmierci mamy czas” - duetu z WalusiemKraksąKryzys, było równie krwawo, nieco bardziej niebiańsko zrobiło się za sprawą “Nieba nie ma”, ale jednak też nie do końca, aż w końcu nadeszła władczyni świata zmarłych - “Persefona”. Kasia Lins z każdym kolejnym elementem tej układanki znowu pokazywała, jak bardzo duże poczucie artyzmu ma w sobie. Jej obecność na rynku to coś więcej - wielopłaszczyznowy performans, w którym łączone są ze sobą różne dziedziny sztuki - muzyka, literatura, teatr i kultura wizualna. Na potrzeby nowego projektu, którego tytuł, “OMEN”,  poznaliśmy praktycznie na samym końcu, Kasia znów wciela się w inną postać, porzuca sferę sacrum na rzecz dużo bardziej ziemskich tematów, tych najbardziej ludzkich, a z drugiej strony tak odległych, jak śmierć. Tu artystka staje się morderczą femme fatale i konstruuje zupełnie fascynującą opowieść o kobiecie i jej różnych doświadczeniach.

Mroczna opowieść, która jest w stanie człowieka pochłonąć

Już sam początek płyty jest dużo mocniejszy i bardziej sugestywny niż poprzedniej. Otwierający “OMEN” “Nikogo nie chcę” klimatycznie podobny jest do “Jesteś krwią w mojej żyle”, nawet pod kątem wokalu Kasi, czy do kompozycji “Morze Czerwone” z “Mojej Winy”. Muzycznie na pierwszy plan wysuwa się tu wspaniała, nieco brudna, partia gitary, za którą odpowiada oczywiście Karol Łakomiec. Ma on swój własny, niezwykle charakterystyczny styl, dla mnie mocno zakorzeniony w graniu typowym dla lat 60. i 70. Trudno też nie zwrócić uwagi na mocny, dobry bas. Niepokojący nastrój utworu narasta z sekundy na sekundę, by osiągnąć punkt kulminacyjny pod sam koniec, gdy do ponurego tekstu i ciemnej muzyki dołączają niepokojące chórki, a wręcz jęki. Utwór otwierający “OMEN” jest niezwykle mroczny, ma bardzo gęsty nastrój, wskazujący na to, czego można się spodziewać po płycie jako całości, tym bardziej znając już singlowe utwory. Kasia Lins jest dla mnie mistrzynią słowa, jedną z najlepszych współczesnych tekściarek, a jej warsztat coraz bardziej się rozwija, czego witający słuchacza “Nikogo nie chcę” (który Kasia zresztą wskazała w serii pytań i odpowiedzi na Instagramie jako jeden z najważniejszych dla niej z tego albumu) jest najlepszym przykładem. Już tu artystka stworzyła opowieść o uczuciu niemal pochłaniającym, będącym w stanie praktycznie całkowicie zawładnąć człowiekiem. Dahmer, ogień, zapachy, szepty - to jak preludium do pełnej grozy opowieści o niszczącej miłości, nad którą krąży widmo śmierci. Częścią tej narracji pozostaje, choć jest zupełnie zupełnie odmienny w brzmieniu, “Anioł”, czyli wspaniała piano-rockowa ballada, która jednak szybko przeistacza się w dużo bardziej ambitny utwór, oparty w dużej mierze na sugestywnym basie.

Dream pop na miarę ponadczasowych przebojów

Odkąd twórczość Kasi stała mi się wyjątkowo bliska, zawsze myślę o niej jako o artystce, która ma swój własny, wyjątkowy niepowtarzalny styl, która tworzy muzykę mocno wykraczającą poza mainstream, bardziej ambitną, artystyczną, angażującą, od której można wymagać czegoś więcej. O tych dźwiękach nie da się zapomnieć, one będą do człowieka wracały niczym widma, ale te, na których powrót się czeka i na których ponowne pojawienie się reaguje się niemal błogością i ulgą. Mimo to nie postrzegam Kasi jako twórczyni, która zabiega o to, by jej muzyka pojawiała się w mainstreamie, była niemal katowana przez stacje radiowe. Zresztą, nie wydaje mi się żeby w tej twórczości o to chodziło - co nie znaczy, że kompozytorka nie jest w stanie stworzyć takich utworów, które mają ambicje, by mainstreamowymi przebojami się stać. Jednym z najbardziej wyrazistych przykładów pod tym względem z płyty “OMEN” są, następujące akurat po sobie “Nie ma nieba”, tak uwodzicielsko dream popowy, i jedyny na krążku duet, czyli “Do śmierci mamy czas”, w którym gościnnie zaśpiewał WaluśKraksaKryzys. Niby zaczyna się jak utwór niemal rockowy, i taki jest szczególnie w zwrotkach, aby, co nie jest zabiegiem typowym, nabrać łagodności w marzycielskim refrenie. To właśnie jest przykład kompozycji, którą mogłabym określić tym modnym słowem “catchy” - nie wychodzi z głowy, a tekst mogłabym wydeklamować o każdej porze w nocy, niczym pacierz. 

Idąc tym tropem rzeczywiście, to utwory wybrane jako single. czyli także ten, który wprowadził nas do świata “OMENU”, “Po trupach do Ciebie” i najnowsza “Persefona” są tymi, które mają w sobie najbardziej radiowy potencjał. “Po trupach do Ciebie” to zupełnie zaskakujący, mocno synthowy eksperyment, który określiłabym jako zupełnie udany i który jest materiałem na zupełny klasyk, jak “Rób tak dalej”, z którym zdaje się mieć wiele wspólnego, szczególnie w swojej wymowie. Uwielbiam jego nieoczywisty refren, w którym Kasia bardziej mówi, wyrzuca z siebie słowa, niż śpiewa. Najnowsza “Persefona” jest jeszcze inna, powiedziałabym muzycznie nawet nieco orientalna, a jako ostatni wybór na singiel przed premierą całego albumu, jasno ustanawia Kasię, z jednej strony jako swoistą władczynię świata mroku, śmierci, dusz utraconych, a drugiej zaś jednostkę, która wcale do tego świata należeć nie chce. “Persefona” to też niejako ostateczna chęć wyzwolenia się z tego miłosnego uścisku, który niszczy, w końcu:

Przerwij to / Niech się nie powtórzy / Zabij tak / Żebym już nic nie czuła / Dajmy sobie koniec / Jeszcze nie chcę należeć / Do Persefony.

Pożegnanie i odzyskanie siebie

Cały “OMEN” postrzegam jako niemal sequel do “Mojej Winy”, jej drugą część - a może wręcz alternatywną wersję tej opowieści? Tamta historia o miłości nie pozbawiona była bólu i trudnych emocji. pojawiały się jednak pewne pozytywne obrazy uczucia. Tu staje się ono siłą niszczącą, będącą w stanie całkowicie podporządkować sobie jednostkę i przejąć nad nią kontrolę. Na “OMENIE” pojawia się jednak inny istotny aspekt, mianowicie pożegnanie się z tą toksyczną miłością, uwolnienie się i odzyskanie samej siebie - konkretnie jako kobiety, z całą jej mocą i sprawczością. Takim pierwszy tego wyrazem jest przepiękny, sugestywny “Miłość się nie kończy”. a pytania o sens wspominania i utrzymywania czegoś, co nas niszczy, Kasia stawia w moim totalnym faworycie z całej płyty, czyli “Niepalenie”. To właśnie ta kompozycja brzmieniowo szczególnie przypadnie do gustu fanom cięższych brzmień. Mamy tu wspaniałe, gitarowe intro, przywodzące na myśl rocka z przełomu lat 60. i 70. i w sumie cała aranżacja utworu taka jest, patrząc także na zniekształcony wokal Kasi. Słuchając tego od razu mam przed oczami “California” Led Zeppelin - czysta magia. 

Tych wątpliwości dotyczących miłości jest więcej, czego wyrazem jest tytułowy “Omen”, czyli blues-jazzowy styl, do którego Kasia przyzwyczaiła nas już na wcześniejszych płytach (trochę mi gra z “Grożą nam wojną” z “Mojej Winy”). Nie jest łatwo uwolnić się, nawet od czegoś, co nie jest dla nas dobre, i o tym właśnie opowiada “Omen” - makabryczny, morderczy, brudny - ale tak musi się dziać, nawet dość ciężkim kosztem. Cały czas jednak pojawiają się wątpliwości, chęć powrotu, jak chociażby w niezwykle intymnym, z kluczową rolą sekcji dętej, “Sto Żyć”.

Wyzwoleniem jest kolejny, kluczowy dla Kasi, “Nie lubię zimnej wody”. Niezwykle orzeźwiająca dla słuchacza mroczna ballada, którą postawiłabym jako, z jednej strony muzyczną bliźniaczkę, z drugiej zaś zupełną kontrę do “Nikogo nie chcę”. Ten utwór ma w sobie coś z poezji śpiewanej i natychmiast staje w szeregach, chociażby z “Wierszem ostatnim”. Bardzo oszczędna aranżacja, oparta głównie na brzmieniu fortepianu, kontrabasu i pojawiającego się pod koniec saksofonu, uwagę zwraca przede wszystkim na wyzwalający, pro-kobiecy tekst. Niezwykle istotne, odważne i wyzwalające słowa o odzyskiwaniu samej siebie, myślę, że staną się szczególne dla wielu kobiet. Największe emocje budzi jednak to, w jaki sposób Kasia wyśpiewuje ten hymn. Moment kluczowy na całym “OMENIE”.

To sztuka

Kasia Lins przyzwyczaiła nas już do czerpania z polskiej poezji, jednak tym razem po raz pierwszy sięgnęła po prozę. W utworze „Ani Amen” wybrzmiewają słowa na podstawie tekstów Jerzego Pilcha opracowane przez Kingę Strzelecką-Pilch (wdowę po pisarzu), która zaproponowała Kasi stworzenie muzycznej interpretacji. To już chyba tradycja, że na każdej płycie Kasi pojawia się wspaniała, muzyczna interpretacja rodzimej twórczości literackiej. Z Broniewskiego artystka była w stanie stworzyć niemal radiowy, chwytliwy przebój w stylu americany, wiersz Konopnickiej stał się motywem i całym intro do klimatu “Mojej Winy”, a tu po raz pierwszy mamy prozę. W wydaniu Kasi twórczość Jerzego Pilcha stała się gęstym, niepokojącym, psychodelicznym wywodem o trudach miłości, a swoją tematyką na chwilę jeszcze przenosi nas do świata sacrum, żywcem z “Mojej Winy”.

Trudno tu nie wspomnieć o tych wszystkich literacko-filmowo-teatralnych tropach, obecnych w działaniach artystki tak naprawdę od samego początku. Szczególne teledyski do singli z “Mojej Winy”, z czego ten do “Rób tak dalej” nagrano w Teatrze im. Juliusza Słowackiego w Krakowie. Oczywiście nie zapominajmy o wspaniałym pokazie “Czego dusza pragnie” (uwielbiam do niego wracać!) czy o samych koncertach, które były czymś w rodzaju niepowtarzalnych rytuałów. W przypadku “OMENU” mamy, póki co, nacisk na teledyski, na przekazywanie nimi tej krwawej, miłosnej opowieści. To położenie nacisku na tak wiele dziedzin i szczegółów szczególnie wyróżnia całą artystyczną drogę Lins. Uczestnikiem tego wszystkiego od lat jest także Karol Łakomiec, z którym Kasia tworzy, komponuje, wymyśla koncepty, kręci klipy, robi sesje zdjęciowe. Wspaniały duet, który dopełnia się i patrzy w jednym twórczym kierunku. Gra Łakomca, jego produkcja są zupełnie kluczowe - dziś ciężko mi sobie wyobrazić, jak wyglądałaby cała działalność Lins bez Łakomca.

Omen najlepszych przyszłych zdarzeń

Twórczość Kasi Lins jest zupełnie wyjątkowa, bardzo, bardzo ciężko ją gatunkowo kwalifikować - pytanie jednak, czy aby na pewno coś takiego jest konieczne? Nieoczywiste brzmienie, w którym szczególne znaczenie, także na “OMENIE” ma sekcja dęta, wyjątkowe, szczególne teksty i ta cała uwaga, którą główna zainteresowana przykłada do każdego małego szczególiku swojego projektu. Kasię Lins się rozgryza, jej twórczość rozkłada na czynniki pierwsze, przez co ona sama jest tak fascynująca i interesująca, a jej kolejne płyty tak ważne dla polskiej muzyki.

“OMEN” brzmieniowo idzie drogą “Mojej Winy”, choć skręca momentami w zupełnie inne, poboczne ścieżki. Klimat wciąż jest mroczny, ciężki, duszny, zimny, mamy jednak zupełnie nowy koncept, inne, fascynujące słowa. Artystka podąża własną, dużo ambitniejszą i wysmakowaną drogą, a wraz z nadejściem “OMENU” jeszcze bardziej zanurza się w brzmieniach alternatywy - a słuchacz znowu, jeszcze głębiej, wnika w muzyczny świat Kasi Lins - przestrzeń zupełnie wyjątkową, od której ciężko się uwolnić. Drugiej takiej na rodzimym rynku nie ma.

Najlepsze utwory z albumu: "Nie ma nieba", "Nikogo nie chcę", "Nie lubię zimnej wody", "Do śmierci mamy czas', "Niepalenie", "Persefona"

Ocena: 9/10