Slash zagrał w Katowicach [RELACJA]
Slash odwiedza nasz kraj dość regularnie. Choć w ostatnich latach bardziej z Guns N' Roses niż z Mylesem Kennedym. Fani tej drugiej odsłony działalności legendarnego gitarzysty musieli czekać aż pięć lat na kolejny koncert. W 2019, w ramach promocji "Living the Dream", po raz ostatni widzieliśmy Slasha, Kennedy'ego i muzyków The Conspirators w akcji w Polsce. Dlatego tym bardziej ucieszyła mnie ich wizyta w katowickim Spodku, bo to miejsce wyjątkowe. Właśnie w stolicy województwa śląskiego, w 2013 roku, koncertowo nad Wisłą zadebiutował kudłaty gość w cylindrze. Tyle tytułem historii, przejdźmy do konkretów.
Głód na solowy dorobek Slasha na żywo był niewątpliwie odczuwalny, dlatego też nie mogło dziwić, że do Katowic zjechało się naprawdę sporo fanów. Mimo tego, że tegoroczny kalendarz koncertowy jest wypchany do granic możliwości, muzyk Guns N' Roses ma w naszym kraju bardzo duże (i oddane) grono fanów. I to było widać pod kątem frekwencyjnym.
Zanim jednak na scenie zameldowali się oni, publiczność rozgrzał zespół Mammoth WVH, dowodzony przez Wolfganga Van Halena, syna słynnego Eddiego. Trzydzieści minut wystarczyło, żeby przekonać do siebie zgromadzonych w Spodku. W krótkim secie znalazło się miejsce m.in. dla "I'm Alright" czy "Take a Bow", czyli bardzo udanych utworów z ubiegłorocznego albumu "Mammoth II".
Chwilę przed 20:30 legendarna katowicka hala, cytując klasyka, "odleciała". Slash, Myles Kennedy, Todd Kerns, Brent Fitz i Frank Sidoris zaczęli od "The River Is Rising". Fani na początek przygotowali specjalną akcję. Pierwsze rzędy trzymały bowiem w rękach balony z cyfrą "4" (od tytułu ostatniego krążka). Kennedy, w trakcie koncertu, przyznał, że było to "very cool" i podziękował za tę niespodziankę.
To była przednia hardrockowa zabawa
Zespół, co nie było żadnym zaskoczeniem, skupił się przede wszystkim na promocji wspomnianej "4". Oprócz singla promującego, który poszedł na pierwszy ogień, mogliśmy usłyszeć także m.in. "Actions Speak Louder Than Words" i "April Fool". W secie znalazło się aż 21 kompozycji i tylko jedna z dorobku Gunsów. Slash tłumaczył w wywiadach, że "nie musi tego robić", bo przecież gra je regularnie z Axlem i spółką. Był więc tylko "gunsowy rodzynek", ale za to jaki pyszny. "Don't Damn Me" to przecież rzecz nigdy nie grana przez G'n'R na żywo, dlatego ucieszyło mnie, że Slash włączył ją do repertuaru. Całość zaśpiewał basista Todd Kerns, który stanął przed mikrofonem także przy okazji "Always on the Run" (cover Lenny'ego Kravitza) i "Doctor Alibi". Trzeba mu oddać, że bardzo dobrze się ze swojej wokalnej roli wywiązał.
Muzycy na scenie łącznie spędzili dwie godziny i nie da się ukryć, że była to przednia hardrockowa zabawa. Bez niepotrzebnego zadęcia, tylko z dużą dawką luzu. Widać było doskonale, że Slashowi – ubranemu w biały t-shirt oraz z obowiązkowym cylindrem na głowie – takie granie, w mniejszych obiektach niż stadiony, niesamowicie odpowiada. Oczywiście, miał on niejedną okazję, aby pochwalić się swoimi gitarowymi umiejętnościami (chociażby za sprawą rozbudowanego solo w "World on Fire"). Nie robił tego jednak wyłącznie na pokaz.
Koncert zakończyła kultowa "Anastasia", która wywołała największy aplauz wśród publiczności. Mnie to nie zdziwiło, bo jak tu nie kochać tej kompozycji? Nawiasem mówiąc: szkoda, że z albumu "Apocalyptic Love" (moim zdaniem najlepszego w solowym dorobku gitarzysty) pojawiły się zaledwie trzy utwory. To jednak tylko malutka łyżeczka dziegciu w tej hardrockowej beczce miodu, która smakowała wszystkim.
Czy ktoś z katowickiego Spodka wyszedł zawiedziony? Nie wydaje mi się. Wspomniany zawód mógł się wiązać wyłącznie z pogodą, bo po rockowym piekiełku trzeba było wrócić do rzeczywistość, która przywitała nas wszystkich skromną temperaturą na plusie. Takie już uroki powrotów po koncertach...