Jak próba zniszczenia piosenki zamieniła ją w rockowy hymn?
Każdy wielki rockowy hymn ma swoją legendę, a historia „Creep” to gotowy scenariusz na film. Korzenie tego hymnu outsiderów sięgają studenckich czasów Thoma Yorke'a, który przelał na papier frustrację związaną z niespełnioną fascynacją pewną dziewczyną. Piosenka mogła jednak na zawsze pozostać w szufladzie, gdyby nie szczęśliwy wypadek przy pracy. Podczas sesji nagraniowej w 1992 roku, w przerwie między szlifowaniem innych kawałków, zespół dla rozgrzewki zagrał „Creep”. Za konsoletą siedzieli producenci Sean Slade i Paul Q. Kolderie, którzy, słysząc ten numer po raz pierwszy, byli przekonani, że to cover Scotta Walkera. Zanim muzycy zdążyli zaprotestować, taśma już się kręciła, rejestrując wykonanie o nieświadomej, pierwotnej mocy, jak wspominał perkusista Philip Selway.
Jednak prawdziwa magia, która wyniosła utwór na piedestał, zrodziła się z buntu. Jonny Greenwood, gitarzysta grupy, organicznie nie znosił melancholijnej ciszy utworu. Postanowił więc dokonać aktu dźwiękowej dywersji. Charakterystyczne, eksplodujące uderzenia gitary tuż przed refrenem były jego celową próbą zniszczenia piosenki. Jak trafnie ujął to gitarzysta Ed O'Brien: „To dźwięk Jonny'ego, który próbuje spieprzyć piosenkę. (...) próbował ją zepsuć. I to właśnie stworzyło ten utwór”. Zamiast zabić kawałek, te wściekłe zrywy nadały mu nieśmiertelność.
Zbanowany przez BBC, uratowany przez DJ-a. Jak piosenka stała się przekleństwem?
Choć dziś wydaje się to nie do pomyślenia, ten genialny w swojej prostocie i sabotażu utwór zaliczył na starcie spektakularny falstart. Po premierze w Wielkiej Brytanii we wrześniu 1992 roku, singiel rozszedł się w śmiesznej liczbie 6000 kopii, gramoląc się zaledwie na 78. miejsce list przebojów. Gwoździem do trumny okazała się decyzja BBC Radio 1, które zbanowało utwór, uznając go za „zbyt depresyjny”. Gdy wydawało się, że kariera „Creep” jest skończona, ratunek nadszedł z najbardziej nieoczekiwanego kierunku. Na początku 1993 roku izraelski DJ Yoav Kutner zaczął katować piosenkę na antenie wojskowej rozgłośni, a ta wkrótce stała się tam narodowym fenomenem. To właśnie w Izraelu Radiohead zagrali swoje pierwsze koncerty poza granicami kraju.
Iskra zapalona na Bliskim Wschodzie rozpaliła pożar, który wkrótce dotarł do Stanów Zjednoczonych, a stamtąd, rykoszetem, z powrotem do ojczyzny. Po reedycji we wrześniu 1993 roku singiel nareszcie podbił brytyjskie listy, wbijając się na 7. pozycję. Globalny sukces szybko jednak zamienił się w złotą klatkę. Zespół utknął na dwa lata w muzycznym kieracie, grając ten sam numer noc w noc, co Ed O'Brien określił jako „niesamowicie ogłupiające”. Thom Yorke czuł się kompletnie wyprany z emocji. „To już nie jest nasza piosenka… Czuję się, jakbyśmy grali cover” – mówił w 1993 roku na łamach „Rolling Stone”. Frustrację pogłębiała amerykańska publiczność, która masowo opuszczała koncerty tuż po wybrzmieniu ostatniego akordu „Creep”. Presja i widmo bycia zespołem jednego przeboju niemal doprowadziły grupę do implozji. Yorke bez ogródek podsumował ten okres: „Ssaliśmy kutasa Szatana. Półtora roku zajęło nam, by wrócić do bycia ludźmi, którymi byliśmy… by poradzić sobie z tym emocjonalnie”.
Jak powstał utwór, w którym zespół obrażał swój największy hit?
Frustracja, która niemal rozerwała zespół od środka, przelała się prosto do studia, gdzie presja na stworzenie „Creep 2.0” osiągnęła punkt krytyczny. Podczas sesji nagraniowych do albumu „The Bends” w 1994 roku wytwórnia EMI domagała się powtórki z rozrywki, co doprowadziło muzyków na skraj wytrzymałości. Producent John Leckie wspominał, że wszyscy „rwili sobie włosy z głowy”, a kreatywność ustąpiła miejsca panice. Basista Colin Greenwood nazwał ten czas dosadnie: „osiem tygodni piekła i tortur”. W zespole zapanował totalny brak zaufania, a Thom Yorke przeżywał „totalne, pieprzone załamanie”. Z tego artystycznego kotła, z poczucia duszenia się pod ciężarem własnego sukcesu, narodził się jeden z najważniejszych utworów w ich karierze – „My Iron Lung”.
Kawałek stał się dźwiękowym manifestem i artystycznym środkowym palcem wymierzonym w cały przemysł muzyczny. Tytułowe żelazne płuco było genialną metaforą „Creep”, przeboju, który z jednej strony utrzymywał zespół przy życiu finansowo, niczym aparatura medyczna, a z drugiej więził go i odbierał twórczą swobodę. Tekst nie pozostawiał złudzeń co do intencji Yorke'a: „To nasza nowa piosenka / Taka sama jak poprzednia / Całkowita strata czasu”. Sam autor podkreślał, że to jego odpowiedź dla wszystkich, którzy sprowadzali ich emocjonalny wszechświat do jednego kawałka. Było to dosadne „Pierdolcie się” rzucone w twarz nie tylko krytykom, ale wszystkim, którzy zmuszali ich do „podawania ręki ludziom, którym najchętniej uderzyliby w twarz”.
Jak zepsuty keyboard zmusił ich do zagrania znienawidzonego hitu po latach?
Wykrzyczawszy swoją frustrację w „My Iron Lung”, zespół był gotów na kolejny, drastyczny krok. Po zakończeniu trasy promującej wiekopomny album „OK Computer” w 1997 roku, „Creep” został skazany na banicję i na blisko osiem lat zniknął z koncertowych setlist. Wrogość Thoma Yorke'a do utworu osiągnęła apogeum podczas koncertu w Montrealu, gdzie na prośby fanów o zagranie hitu odparł krótko: „Spieprzajcie, jesteśmy tym zmęczeni”, a publiczność nazwał „analnie opóźnioną”. Los bywa jednak przewrotny, a ciszę przerwano w sposób równie przypadkowy, co narodziny samego utworu. 7 lipca 2001 roku w rodzinnym Oksfordzie, w trakcie grania innego numeru, nagle zamilkł keyboard. Aby zabić niezręczną ciszę, zespół po raz pierwszy od lat odpalił „Creep”. Nie był to jednak akt pojednania, a czysto techniczna konieczność.
Przez następne lata utwór zaczął powracać, ale już na warunkach zespołu, niczym duch wywoływany sporadycznie i często z dużą dozą ironii. W 2009 roku Radiohead zszokowali wszystkich, otwierając swój legendarny występ na Reading Festival właśnie od „Creep”. Siedem lat później w Paryżu Yorke zadedykował piosenkę „zabawnemu gościowi z tyłu, który krzyczał 'Creep'”, po czym dodał z przekąsem: „Tylko po to, by cię zszokować”. Kulminacja tej burzliwej relacji nastąpiła na Glastonbury w 2017 roku, gdzie wykonany na bis kawałek spotkał się ze „zdumionym zachwytem” publiczności, jak pisał „The Guardian”. Z biegiem lat znienawidzone przekleństwo powoli przekształciło się w kluczowy element mitologii zespołu. Radiohead w końcu oswoili swojego demona i odzyskali pełną kontrolę nad własną legendą.