Pisarze kontra gwiazdy rocka. Nie wszyscy byli zachwyceni tymi hołdami!

2025-10-18 8:53

Rockowe utwory często budują światy równie wciągające, co najlepsze powieści. Wpływ literatury fantasy i science fiction na teksty w rocku i metalu jest jednak znacznie głębszy. Za wieloma kultowymi tekstami stoją nie tylko fascynacje, ale też historie buntu wobec wytwórni czy zaskakujących konfliktów z samymi autorami.

Led Zeppelin

i

Autor: Materiały prasowe/ Materiały prasowe

Dlaczego Robert Plant upchnął w tekstach 'o jednego hobbita za dużo'?

Zanim fantasy na dobre rozgościło się w popkulturze, to właśnie Led Zeppelin otworzył rockmanom wrota do Śródziemia, stawiając fundament pod całe pokolenia artystów czerpiących z prozy J.R.R. Tolkiena. W kultowym „Ramble On” z 1969 roku Robert Plant bez owijania w bawełnę rzuca słuchacza prosto w „najmroczniejsze czeluście Mordoru”, gdzie na jego drodze stają Gollum i „zły”, porywający ukochaną. Dwa lata później, na nieśmiertelnym albumie „Led Zeppelin IV”, zespół odpalił prawdziwą bombę w postaci „The Battle of Evermore”. To nic innego jak dźwiękowa adaptacja Bitwy o Pola Pelennora, w której pośród gitarowych riffów i folkowych melodii przewijają się „Książę Pokoju” (Aragorn), „Mroczny Władca” (Sauron) i mrożące krew w żyłach Upiory Pierścienia. Wystarczy spojrzeć na tytuły takie jak „Misty Mountain Hop” czy „Over the Hills and Far Away”, by poczuć ten tolkienowski klimat i zrozumieć, co przypieczętowało status Zeppelinów jako bardów, którzy zamienili gitary na lutnie i ruszyli na podbój rockowego Śródziemia.

Skąd jednak wzięła się ta miłość do elfów i krasnoludów? Fascynacja Roberta Planta twórczością Tolkiena wybuchła już we wczesnych latach 60., na długo zanim hobbit stał się popkulturową supergwiazdą. Z biegiem lat sam wokalista zaczął z lekkim przymrużeniem oka patrzeć na swoje teksty, przyznając, że zdarzyło mu się upchnąć w nich „o jednego czy dwa hobbity za dużo”. Swoją słabość do fantasy tłumaczył prozaicznie geografią, ponieważ Tolkien wykładał niedaleko jego rodzinnych stron, a malownicze wzgórza Shropshire mogły być przecież pierwowzorem samego Shire. A skoro mowa o „The Battle of Evermore”, to warto odnotować, że jest to jedyny kawałek w całym dorobku Zeppelinów, w którym słyszymy kobiecy wokal. Gościnny udział Sandy Denny z zespołu Fairport Convention nadał tej bitewnej pieśni niepowtarzalnego, folkowego charakteru.

Led Zeppelin - najlepsze ciekawostki o albumie “Houses of the Holy”

Nagrali 20-minutowy utwór na złość wytwórni i odnieśli gigantyczny sukces!

Jeśli Zeppelin zabrał nas do Śródziemia, to kanadyjskie trio Rush wystrzeliło rock progresywny prosto w kosmos, zasilając go paliwem z filozofii obiektywistycznej. Ich magnum opus, monumentalna, 20-minutowa suita „2112”, to dźwiękowy manifest inspirowany dystopijną powieścią Ayn Rand „Anthem”. Kawałek maluje ponury obraz totalitarnego społeczeństwa, w którym każdy aspekt życia jest pod butem Kapłanów Świątyń Syrinx. Zespół nie krył swoich inspiracji i na wkładce albumu umieścił dedykację dla „geniuszu Ayn Rand”. Co najciekawsze, cała płyta była aktem czystego buntu. Po komercyjnej klapie albumu „Caress of Steel” wytwórnia żądała krótszych, radiowych hitów. Rush odpowiedział jej dwudziestominutowym potworem. Paradoksalnie, to właśnie bezkompromisowe „2112” okazało się ich biletem do pierwszej ligi, stając się gigantycznym sukcesem artystycznym i komercyjnym.

Mózgiem całej operacji był perkusista i tekściarz Neil Peart, który natknął się na filozofię Rand jako zaledwie osiemnastolatek. Choć początkowo był jej gorącym zwolennikiem, z czasem jego entuzjazm ostygł, zwłaszcza gdy przeczytał esej autorki atakujący całą kulturę lat 60. Sam Peart wolał określać się mianem „lewicującego libertarianina”, mocno akcentując swoją niechęć do nietolerancji prawicy. Niestety, flirt z Rand w latach 70. ściągnął na zespół gromy i oskarżenia o sympatie faszystowskie, co perkusista przyjął z niedowierzaniem i ogromnym żalem. Warto jednak pamiętać, że „2112” to nie tylko filozofia. Jak przyznawał gitarzysta Alex Lifeson, muzyczny fundament tego dzieła zbudowano na brzmieniu gigantów takich jak The Who, Genesis i King Crimson.

Autor 'Diuny' zabronił im użyć tytułu. Jak zemściło się Iron Maiden?

Iron Maiden to nie tylko zespół, to prawdziwa heavy metalowa biblioteka na nogach. Ich trwający ponad trzynaście minut kolos, „Rime of the Ancient Mariner” z płyty „Powerslave”, to w zasadzie poemat Samuela Taylora Coleridge'a z 1798 roku ubrany w pędzące riffy i galopującą perkusję. Lider grupy, Steve Harris, celowo wplótł w tekst oryginalne cytaty, licząc na to, że młodzi fani w skórzanych kurtkach porzucą na chwilę kasety i sięgną po klasyczną literaturę. Nie zawsze jednak literackie podboje szły gładko. Kawałek „To Tame a Land” miał pierwotnie nosić tytuł „Dune”, ale Frank Herbert, autor kultowej powieści, postawił twarde weto. Pisarz oświadczył, że nie cierpi zespołów rockowych, a już w szczególności metalowych. Panowie z Maiden nie pozostali dłużni i na okładce „Somewhere In Time” umieścili mały, złośliwy szyld z napisem „Herbert Ails”.

Ale literackie horyzonty Iron Maiden sięgały znacznie dalej niż klasyka i science fiction. W „Flight of Icarus” wzięli na warsztat „Metamorfozy” Owidiusza, ale zamiast opowieści o ojcowskiej stracie stworzyli potężny hymn o młodzieńczym buncie przeciwko każdej władzy. A co z jednym z ich najgłośniejszych hitów, „The Number of the Beast”? Jego korzenie są zaskakująco głębokie i wcale nie sięgają tylko Biblii. Głównym zapalnikiem okazał się poemat szkockiego poety Roberta Burnsa, „Tam O' Shanter” z 1791 roku, który opisuje sabat czarownic i bliskie spotkanie ze Starym Nickiem we własnej osobie.

Co łączy Metallikę z Lovecraftem a Davida Bowiego z Orwellem?

Rock i metal od zawsze lubiły zaglądać w mroczne zakamarki literatury, a na szczycie tej listy od dekad króluje kosmiczny horror H.P. Lovecrafta. Drogę przetarli ojcowie chrzestni heavy metalu z Black Sabbath. Geezer Butler, basista i główny tekściarz, przyznał, że tytuł utworu „Behind the Wall of Sleep” z debiutanckiego krążka z 1970 roku to niemal pewny ukłon w stronę opowiadania „Beyond the Wall of Sleep”. Kilkanaście lat później pałeczkę przejęła Metallica, składając potężny, instrumentalny hołd Wielkim Przedwiecznym w „The Call of Ktulu”. Ta fascynacja nie słabnie, czego najlepszym dowodem jest zespół Cradle of Filth. Na początku tego roku wypuścił on singiel „White Hellebore”, który sami muzycy opisują jako esencję lovecraftowskiego, gotyckiego horroru.

Równie mocno na muzyków oddziaływały dystopijne wizje przyszłości, a wśród nich absolutnym klasykiem pozostaje George Orwell. David Bowie był tak zafascynowany powieścią „Rok 1984”, że w 1974 roku zapragnął stworzyć jej pełną sceniczną adaptację. Niestety, na jego drodze stanęła Sonia Orwell, wdowa po pisarzu, która kategorycznie odmówiła praw do dzieła. Co zrobił Bowie? Jak na geniusza przystało, obszedł zakaz po mistrzowsku. Stworzył własny, postapokaliptyczny świat i powołał do życia nową postać, Halloween Jacka, który stał się sercem albumu „Diamond Dogs”. Choć bezpośrednia adaptacja spaliła na panewce, płyta jest do szpiku kości przesiąknięta orwellowskim duchem opresji i rozpadu. To doskonały przykład na to, jak potężna idea literacka potrafi zainspirować muzyczne arcydzieło, nawet gdy drzwi do adaptacji zostają zatrzaśnięte przed nosem.