Igła skacząca po płycie Led Zeppelin II. Jak rozpoczęła się Wojna na Głośność?
Zanim cyfrowy świat wcisnął przycisk „play”, bitwa o głośność toczyła się już na winylowych frontach. W latach 40. i 50. pierwsze potyczki miały miejsce przy szafach grających, gdzie producenci singli 45rpm walczyli o jak najgłośniejsze nacięcie płyty. Ten zabieg, zwany „hot cutting”, miał sprawić, że to właśnie ich utwór poderwie ludzi na parkiet. Prawdziwymi mistrzami w tej dziedzinie byli spece z wytwórni Motown, których single w latach 60. brzmiały jak dźwiękowy cios prosto w twarz. Istniała jednak bariera nie do przejścia: fizyka. Legendarny, wycofany master „Led Zeppelin II” Boba Ludwiga był tak potężny, że na tańszych gramofonach igła po prostu nie była w stanie utrzymać się w ryzach. Ta analogowa granica trzymała głośność w ryzach, ale był to tylko chwilowy rozejm.
Prawdziwe piekło rozpętało się wraz z rewolucją cyfrową. Płyty CD, które pojawiły się w latach 80., wprowadziły twardy sufit na poziomie 0 dBFS, co z początku studziło zapał inżynierów. Wszystko zmieniło się w 1994 roku, gdy na scenę wjechała wtyczka Waves L1 Limiter. Ten pierwszy ogólnodostępny „brick-wall limiter” stał się bronią masowego rażenia w arsenale producentów, pozwalając na podbijanie głośności w sposób, o jakim wcześniej nikomu się nie śniło. Jak ujął to inżynier masteringu Bob Ludwig, cyfrowe kompresory pozwoliły „podkręcać poziom”, aż w końcu „ludzie zaczęli pchać to tak daleko, jak tylko się dało”. Efekt? Przeciętny rockowy kawałek z lat 90. był głośniejszy od swojego odpowiednika z lat 70. o solidne 5 decybeli.
Dlaczego 'Death Magnetic' Metalliki brzmiało lepiej w grze 'Guitar Hero'?
Gdy cyfrowy arsenał trafił w ręce producentów, wojna rozgorzała na dobre, a jej ofiary zapisały się na kartach historii rocka. Za moment, który odpalił lont, uznaje się album Oasis „(What's the Story) Morning Glory?” z 1995 roku. Producent Owen Morris bezpardonowo potraktował kompresję jako swoje „dość tępe narzędzie”, tworząc dźwiękową ścianę, która według krytyków była o lata świetlne głośniejsza niż cokolwiek wcześniej. Zaledwie cztery lata później na froncie pojawił się kolejny poszkodowany: album „Californication” Red Hot Chili Peppers. Płyta, za której brzmienie odpowiadał Rick Rubin, stała się jednym z najbardziej niesławnych dźwiękowych wraków tej wojny. Kompresja była tak ekstremalna, że słyszalny cyfrowy zgrzyt i przesterowanie irytowały nawet niewprawione uszy, prowokując falę skarg od fanów.
Jednak szczyt absurdu osiągnięto w 2008 roku, gdy Metallica, ponownie pod producencką batutą Ricka Rubina, wypuściła „Death Magnetic”. Nagranie zostało tak bezlitośnie sprasowane i zlimitowane, że brzmiało po prostu fatalnie, co wywołało furię wśród fanów. Bunt na pokładzie przybrał formę petycji, pod którą podpisało się ponad 13 tysięcy osób domagających się remiksu albumu. Paradoksalnie, wersja dostępna w grze „Guitar Hero” brzmiała o niebo lepiej, oferując niemal dwa razy większy zakres dynamiki. To był dowód ostateczny: winowajcą był fatalny mastering. Nawet inżynier Ted Jensen, którego nazwisko widniało na okładce, publicznie odciął się od tego bałaganu, stwierdzając: „Wierzcie mi, nie jestem dumny, że jestem z tym kojarzony”.
Jak jedna funkcja w Spotify zakończyła Wojnę na Głośność?
Koniec tej wyniszczającej wojny, a przynajmniej jej głównego etapu, przynieśli nieoczekiwani rozjemcy: serwisy streamingowe. Około 2013 roku legendarny inżynier masteringu Bob Katz ogłosił, że „wojna na głośność się skończyła”. Platformy takie jak Spotify, Apple Music czy YouTube wprowadziły bowiem system normalizacji głośności, który całkowicie zmienił zasady gry. Zamiast pozwalać, by każdy utwór wrzeszczał tak głośno, jak został zmasterowany, algorytmy zaczęły automatycznie sprowadzać wszystko do wspólnego mianownika, mierzonego w jednostkach LUFS. Spotify ustawiło poprzeczkę na -14 LUFS, a Apple Music na -16 LUFS. W efekcie przesterowane na maksa nagrania straciły swoją przewagę, a po automatycznym ściszeniu często brzmią po prostu gorzej.
Mimo że technologia rozbroiła najcięższe działa na poziomie konsumenckim, mentalna bitwa w studiach nagraniowych wciąż trwa. Jak zauważył Ian Shepherd, twórca Dynamic Range Day, chociaż 80-90% słuchaczy korzysta z dobrodziejstw normalizacji, wielu twórców nadal tkwi w starym paradygmacie, produkując kolejne skompresowane potworki. Potwierdza to Bob Ludwig, który w jednym z niedawnych wywiadów rzucił gorzką diagnozę: „wojna na głośność jest gorsza niż kiedykolwiek”. Sugeruje to, że branża nie do końca odrobiła lekcję. Technologicznie bitwa może i została wygrana, ale zmiana myślenia wciąż jest procesem w toku.