Wypadek Dylana i fan z magnetofonem. Te dwa wydarzenia odpaliły rewolucję
Iskrą, która podpaliła cały ten proch, był jeden album-widmo. W 1969 roku Bob Dylan zniknął ze sceny po tajemniczym wypadku motocyklowym, a fani byli wygłodniali jego nowej muzyki jak stado wilków. Kiedy stacje radiowe w Los Angeles puściły w eter jego niepublikowane nagrania, sprawy potoczyły się lawinowo. Grupa zapaleńców dorwała taśmę-matkę i z plikiem gotówki w ręku przekonała lokalną tłocznię do wybicia kilku tysięcy krążków, oczywiście bez podawania nazwisk. Tak narodził się legendarny „Great White Wonder”, opakowany w surową, białą okładkę, ozdobioną jedynie gumową pieczątką. Była to czysta konieczność, bo profesjonalny druk natychmiast ściągnąłby na nich uwagę wytwórni. Album stał się sensacją i nieświadomie odpalił cały podziemny przemysł.
Scena ledwo ochłonęła po dylanowskim trzęsieniu ziemi, a już w grudniu 1969 roku nadciągnął kolejny wstrząs, tym razem sygnowany przez The Rolling Stones. Na rynku wylądował „Live'r Than You'll Ever Be”, kamień milowy, który na zawsze zmienił zasady gry. Nagrany przez fana ukrywającego się pod pseudonimem „Dub” Taylor podczas koncertu w Oakland, materiał wbił krytyków w fotel. Uzbrojony w profesjonalny mikrofon Sennheiser i magnetofon Uher, „Dub” uchwycił potęgę Stonesów z jakością, która zwalała z nóg. Magazyn „Rolling Stone” piał z zachwytu, opisując dźwięk jako „znakomity, pełen prezencji” i ogłaszając płytę „ostatecznym albumem Rolling Stones”. Krążek rozszedł się w dziesiątkach tysięcy kopii, uderzając w oficjalny rynek z taką siłą, że sami Stonesi musieli odpowiedzieć, wypuszczając w kolejnym roku kultowy dziś album koncertowy „Get Yer Ya-Ya's Out!”.
Jak pirackie logo ze świnią i kasety Metalliki zmieniły muzyczny świat?
To, co zaczęło się jako partyzancka akcja, szybko zaczęło nabierać profesjonalnych kształtów. Na czele tego rosnącego w siłę ruchu stanęła wytwórnia Trademark of Quality (TMOQ), założona w 1970 roku. Jej pierwsze wydawnictwa to był czysty underground: proste okładki z naklejkami i charakterystycznym logo świni, często tłoczone na kolorowym winylu. Prawdziwa rewolucja nadeszła jednak, gdy do ekipy TMOQ dołączył student sztuki William Stout. To on zaczął projektować profesjonalne, barwne okładki, które zamieniły pirackie płyty w prawdziwe obiekty pożądania kolekcjonerów. Stout wspominał, że spotkania z innymi bootleggerami wyglądały jak sceny wyjęte z filmu noir, z tajnym przekazywaniem tracklist na rogu ulicy w Hollywood przez okno czarnego coupe z lat 40.
Jak te skarby trafiały do fanów? Cała dystrybucja opierała się na marketingu szeptanym i niebywałej odwadze niezależnych sklepów płytowych. Miejsca takie jak legendarny Cellophane Square w Seattle miały regały uginające się pod ciężarem setek pirackich tytułów. Sprzedawano je z potężną marżą, która musiała przecież rekompensować ciągłe ryzyko nalotu. Największy ogień pod ladą robiły koncertówki Led Zeppelin, Bruce'a Springsteena i Pink Floyd. Ich nagrania potrafiły wywołać, jak to określano, „prawie furię wśród klientów”. Z czasem ewoluowały też same opakowania, od prostych papierowych kopert po luksusowe, wielopłytowe boksy, takie jak „Pièce de Résistance” Springsteena. Za numerowany egzemplarz tego cuda trzeba było wyłożyć zawrotną na tamte czasy kwotę 40 dolarów.
Winyl był królem, ale na horyzoncie majaczyła już nowa, bardziej demokratyczna rewolucja. Lata 80. przyniosły prawdziwe tsunami w postaci kaset magnetofonowych i fenomenu „tape tradingu”. Ten globalny, pocztowy system wymiany nagrań działał w oparciu o niepisany kodeks honorowy, a oszuści byli natychmiast piętnowani i wyrzucani z obiegu. To właśnie ta podziemna sieć zbudowała fundamenty potęgi Metalliki. Ich surowe demo „No Life 'Til Leather” z 1982 roku w ciągu zaledwie kilku miesięcy obiegło cały świat, tworząc zespołowi międzynarodowy fanklub na długo przed tym, zanim jakakolwiek wytwórnia w ogóle o nich usłyszała. Podziemna wymiana prowadziła też do niesamowitego muzycznego „zapylenia krzyżowego”. To dzięki niej gitarzysta Mitch Harris z Las Vegas poznał po drugiej stronie Atlantyku perkusistę Napalm Death, Micka Harrisa, co wkrótce zaowocowało ich wybuchową współpracą.