Defekował na scenie i atakował fanów. Poznaj "rock'n'rollowy terroryzm" GG Allina
W historii muzyki nie brakowało buntowników, ale żaden nawet nie otarł się o poziom skrajności, jaki z premedytacją serwował GG Allin. Jego występy nie były zwykłymi koncertami. To były akty „rock'n'rollowego terroryzmu”, jak sam je bez ogródek nazywał. Każdy, kto odważył się stanąć pod sceną, grał w chorą odmianę rosyjskiej ruletki. Allin regularnie ciął się na scenie, defekował i rzucał ekskrementami w publiczność, nie stroniąc przy tym od fizycznych ataków na widzów. Jego celem było wypalenie do gołej ziemi wszystkiego, co społeczeństwo uznawało za święte, co uczyniło go jednocześnie jedną z najbardziej znienawidzonych i kultowych postaci w muzycznym podziemiu.
Za tą sceniczną anarchią stała pokręcona filozofia, spisana w manifeście, który Allin stworzył za kratkami. Uznawał się za skrajnego indywidualistę i mizantropa, a w swoich tekstach z furią promował bezprawie i przemoc, szczególnie wymierzoną w policję. W jednym z wywiadów stwierdził, że jego ciało jest świątynią rock and rolla, a krew i płyny ustrojowe stanowiły rodzaj komunii dla publiczności. Był to jego brutalny bunt przeciwko komercji i próba powrotu do pierwotnych, niebezpiecznych korzeni muzyki, choć krytycy do dziś spierają się, czy był to autentyczny artystyczny manifest, czy jedynie desperacka pogoń za rozgłosem.
Jego prawdziwe imię? Jesus Christ Allin. Poznaj mroczne dzieciństwo demona punk rocka
Zanim stał się antychrystem sceny punkowej, nosił imię, które brzmi jak ponury żart losu: Jesus Christ Allin. Zostało mu ono nadane przez fanatycznego religijnie ojca, który twierdził, że we śnie przemówił do niego sam Jezus. Dzieciństwo przyszłego performera było naznaczone traumą i kompletną izolacją. Rodzina gnieździła się w chacie bez dostępu do wody i prądu, a ojciec, opisywany jako człowiek z głuszy, groził bliskim morderstwem, kopiąc nawet groby w piwnicy. To toksyczne wychowanie odcisnęło głębokie piętno na psychice Allina, stając się fundamentem jego nienawiści do autorytetów i społeczeństwa. Jego pseudonim „GG” wziął się z prostego powodu: jego starszy brat Merle nie potrafił poprawnie wymówić imienia „Jesus”.
Jego muzyczna droga zaczęła się zaskakująco niewinnie, od bębnienia w kapelach grających covery Aerosmith i Kiss. Jednak to surowa, brudna energia The Stooges i MC5 pokazała mu drogę, uświadamiając, że muzyka może być bronią. Po kilku wczesnych projektach, od 1977 roku stanął za mikrofonem w zespole Jabbers, z którym nagrał debiutancki album. Prawdziwa bestia została spuszczona ze smyczy dopiero po rozpadzie tej grupy, gdy połączył siły ze swoim ostatnim zespołem, Murder Junkies. Z bratem Merle'em na basie jego artystyczna wizja osiągnęła apogeum szaleństwa, a on sam zyskał reputację najbardziej nieprzewidywalnego wykonawcy na świecie.
Obiecał samobójstwo na scenie. Zmarł, a fani robili sobie zdjęcia z ciałem
Każdy mroczny mit potrzebuje wielkiego finału. GG Allin przez lata karmił swoją legendę, obiecując, że jego kariera zakończy się spektakularnym samobójstwem na scenie w noc Halloween. Miał to być ostateczny dowód oddania idei rock'n'rollowego terroryzmu. Ironią losu jest jednak to, że gdy nadchodziła wyznaczona data, zazwyczaj siedział za kratkami. Jego kartoteka policyjna była grubsza niż niejedna dyskografia. Aresztowano go ponad 60 razy, a najdłuższy, osiemnastomiesięczny wyrok, otrzymał za brutalny atak na kobietę, choć sam twierdził, że była ona chętną uczestniczką ich sadomasochistycznych zabaw.
Ostatecznie jego śmierć nadeszła nie w blasku jupiterów, lecz w ciszy zapyziałego mieszkania. 27 czerwca 1993 roku zagrał swój ostatni, przerwany po trzech utworach koncert, po którym poprowadził fanów na chaotyczny przemarsz ulicami Manhattanu. Impreza przeniosła się do prywatnego lokum, gdzie Allin przyjął śmiertelną dawkę heroiny. Zmarł we śnie w wieku 36 lat, a jego kompani, przekonani, że po prostu stracił przytomność, przez resztę nocy robili sobie zdjęcia z jego stygnącym ciałem. Pogrzeb był ostatnim aktem tego makabrycznego przedstawienia. Zgodnie z jego wolą, ciało nie zostało umyte, ubrano je w skórzaną kurtkę i jock strap, a do trumny włożono butelkę whisky, pieczętując obraz najbardziej spektakularnego degenerata w dziejach rocka.