Wieczór otworzył amerykański Gatecreeper, reprezentujący nową falę death metalu, znany z brutalnego i oldschoolowego brzmienia. Ich surowa energia, ciężkie i brutalne gitarowe riffy, oraz szorstki wokal Chase’a „Hellahammera” Masona przenosi nas do czasu, kiedy death metal nie był jeszcze tak skomplikowany i podzielony na różne odcienie i podgatunki. Powstała w 2013 roku w Arizonie formacja, to czysta, nieskażona brutalna muzyka – stworzona po to, by pompować adrenalinę do żył słuchaczy. Choć w momencie ich wystąpienia mała hala PreZero Areny dopiero zaczęła się zapełniać, ich występ robił ogromne wrażenie. Gatecreeper nie czarowali starannie dopracowanymi efektami i scenografią. Podczas ich występu nad sceną zawisł mały baner z nazwą zespołu, a niemalże przez cały koncert scenę spowijała przepełniona jadem zieleń. Mason z niezwykłą nonszalancją i ręką w kieszeni nie starał się nadmiernie schlebiać publiczności i zagrzewać ich do zabawy, nie miał zresztą takiej potrzeby, gdyż już pierwszy utwór „Dead Star” wszedł niemalże jak taran, rozburzając betonową ścianę, a publiczność ochoczo unosiła w górę zaciśnięte pięści, energicznie kołysząc głowami. Natomiast utwór „A Chilling Aura” pochodzący z ich ostatniego krążka zatytułowanego „Dark Superstition” wprowadził uczucie przenikliwej psychodelicznej trwogi, sprawiając, iż mieliśmy poczucie, jakby nieustannie nas ktoś śledził. Miażdżący gitarowy groove, sprawia, iż przewijający się na ich najnowszym albumie motyw opętania, dosięga nas z każdej strony. Choć Gatecreeper miał być rozgrzewką przed widowiskami wielkich formacji metalowej sceny, ich występ był niczym psychodeliczna piaskowa burza, która oblepia brudem każdego, kto tylko stanie na jej drodze. Zespół udowodnił, że jest prawdziwym liderem ekscytującej nowej fali „oldschoolowego” death metalu, który ma szansę wyrosnąć na prawdziwą potęgę gatunku.
Powstańcie – oto najlepszy głos metalowej sceny
Po krótkiej przerwie wbrew temu, co widniało w rozpisce godzinowej, na scenie pojawia się Amorphis, a nie Eluveitie. Nie ukrywam, że to właśnie dla występu Finów pofatygowałam się do Gliwic. Formacja, która w tym roku obchodzi 35-lecie istnienia do PreZero Areny przyjechała w ramach promocji najnowszego wydawnictwa zatytułowanego „Borderland”, które na rynku ukazało się 26 września br. Wyjściu na scenę Amorphis towarzyszy poczucie mistycyzmu, a spowijające scenę ciemnoniebieskie światło, tylko od czasu do czasu rozbłyskujące jasnością, sprawia, iż mamy wrażenie, jakby lodowe kry pękały w świetle księżyca. Amorphis, jak na prawdziwych Finów przystało, to zespół bardziej powściągliwy w ekspresji i statyczny w ogólnym ujęciu. Atmosferę występu budują poprzez nastrojowe światła i ciemne, podświetlane sylwetki filarów i założycieli formacji – gitarzystów Esy Holopainena i Tomiego Koivusaari, którzy z niezwykłym skupieniem uwodzą nas melancholijnymi riffami. Niestety, ich set trwał zaledwie 50 minut, co przy imponującej dyskografii liczącej 15 albumów pozwoliło im zagrać set „the best of”, w którym znalazło się miejsce jedynie dla dwóch kawałków z nowego krążka. I to właśnie od mocnego uderzenia w postaci „Bones” pochodzącego z ostatniej płyty rozpoczęli swój występ. Finowie już od pierwszej nuty wciągają nas w wir gęstych gitar i melancholijnego splendoru, a głos Tomiego Joutsena, który bezsprzecznie jest najlepszym wokalistą metalowej sceny, w growlowych partiach dosłownie kruszy mury PreZero Areny, aby następnie utulić zebranych krystalicznie czystymi nutami wydobywającymi się z ust zranionego anioła. Kolejne utwory, jak „Silver Bride” pochodzące z wydanego w 2009 roku albumu „Skyforger”, „Wrong Direction” oraz monumentalne „The Moon” z wydanego w 2022 roku albumu „Halo” przenoszą nas do tego, co mistyczne i nieskończone, łącząc folkowy rytm, progresywną przestrzeń i metalowy ciężar. Gitarowe brzmienia Holopainena i Koivusaariego wiją się niczym górski potok pod lodową pokrywą, a klawisze Santeriego Kallio wręcz wwiercają się w nasze umysły, sprawiając, że ciała same bujają się w rytm muzyki. Drugim utworem z najnowszego albumu na setliście Finów jest niezwykle melodyjny, okraszony wręcz dyskotekowym brzmieniem kawałek „Dancing Shadows”, podczas którego growlowe partie wykonuje nie kto inny, jak Tomi Koivusaari, czyli pierwszy wokalista formacji. Tuż po nim porywającą agresją wybucha „Death of a King” z wydanego w 2015 roku albumu „Under The Red Cloud”, w którym Tomi Joutsen spycha nas w otchłań mitologicznej Tuoneli (w fińskiej mitologi świat zmarłych dusz, odpowiednik Hadesu – red.) niezmierzoną głębią growlu, aby następnie opleść nas niczym bluszcz kojącym refrenem. Następnie złowieszczy ryk i nieco zwolnione tempo zapowiadają utwór „Black Winter Day” z wydanego w 1994 roku „Tales from the Thousand Lakes”, który niczym lodowy sopel rozpruwa nasze serca. Gitary smagają nas leniwie niczym przeszywający do szpiku kości zimowy wiatr, a klawisze brzmią lodowato, ponuro, wręcz żałobnie jednocześnie pięknie, co dodaje utworowi niezwykłego dramatyzmu, a growl Tomiego sprawia, że PreZero Arena trzęsie się w posadach. Podczas „House of Sleep” czujemy, jakby z lodowej krainy nad którą właśnie przeszła śnieżna zamieć, nagle wybudziło nas ciepło ogniska. Publiczność co prawda niezbyt popisała się śpiewem podczas partii, w których zespół na chwilę wyciszał instrumenty, jednak utwór ten wciąż brzmi tak samo monumentalnie, jak 20 lat temu. 50-minutowy set pełen dramatyzmu, napięcia i niezaprzeczalnie chwytliwych melodii kończy „The Bee” – który po raz kolejny pokazuje, że Amorphis jest jak wciąż pisząca się saga – hołdująca dawnym mitom i przenosząca je na nowoczesny grunt, ciągle poszerzając swoje muzyczne horyzonty. Należy jedynie mieć nadzieję, że niebawem zobaczymy ich ponownie podczas headlinerskiego setu, gdyż 50 minut to zdecydowanie zbyt mało, aby nacieszyć się misternie skomponowanymi wielowymiarowymi numerami.
Eluveitie – perfekcyjne połączenie instrumentów ludowych i gitarowych riffów
Kolejnym aktem tego wieczoru była szwajcarska formacja folk metalowa – Eluveitie, który w swoich wielowymiarowych utworach wykorzystuje tradycyjne instrumenty – takie jak flet prosty, dudy czy lira korbowa, które dodają muzyce niezwykłej głębi. Formacja, która w tym roku także wydała nowy krążek zatytułowany „Ànv” od lat udowadnia, że folk metal może brzmieć równie potężnie, co klasyczne odmiany gatunku. Ich charakterystyczne połączenie instrumentów ludowych z ciężkimi riffami to zawsze gwarancja wyjątkowej atmosfery i epickich emocji, których nie zabrakło również podczas koncertu w Gliwicach. Choć wydawać by się mogło, że harfa, skrzypce czy lira korbowa niewiele mają wspólnego z muzyką metalową, to znakomicie współbrzmią z ostrym wokalem Chrigela Glanzmanna i elektrycznymi gitarami. Ósemka muzyków z łatwością przechodzi od piekielnie ciężkich fragmentów do folkmetalowych brzmień, gdzie skrzypce i flet mogą wieść prym równie często co gitara, co sprawia, że otrzymujemy intrygująco hipnotyzującą mieszankę, która towarzyszy nam już od pierwszych brzmień utworu „Ategnatos” z krążka o tym samym tytule, kontynuując kolejnym utworem z tej samej płyty, zatytułowanym „Deathwalker”.
Przy tak licznej grupie muzyków (jest ich aż ośmioro) zawsze istnieje ryzyko, że całość zamieni się w kakofonię nieokreślonych dźwięków. Ale nie w przypadku Eluveitie. Użycie mandoli i fletów nie jest jedynie tanim chwytem – to elementy, które realnie kształtują muzykę Eluveitie i nadają jej kierunek. Nowy krążek zespołu zatytułowany „Ànv” stylistycznie nie odbiega znacząco od dotychczasowych krążków Szwajcarów, a trzy zaprezentowane tego wieczoru utwory: „The Prodigal Ones”, podczas którego Fabienne Erni zachwyca czystymi i emocjonalnymi wokalami, „Exile of the Gods” oraz „Premonition”, doskonale wpasowują się w ich dotychczasowy dorobek. Kawałek „A Rose for Epona” hipnotyzuje od pierwszych nut. Tu rytm mandoli splata się z miażdżącymi riffami, zawodzącym wręcz brzmieniem skrzypiec i tańczącą linią fletu, tworząc nieoczywiste i zarazem zachwycające połączenie. Z reakcji licznie zgromadzonych fanów łatwo można wyczytać, iż niezaprzeczalnie jest to jeden z ich najbardziej ulubionych utworów. Na uwagę zasługuje z pewnością nowa członkini grupy, skrzypaczka Lea-Sophie Fischer, która podczas koncertu przemykała między pozostałymi muzykami, często stając na podestach, by czarować solówkami. Występ Eluveitie to prawdziwy spektakl pełen energii i ruchu, gdzie muzycy nie tylko płynnie zmieniają się miejscami, ale często także instrumentami. Kiedy na zakończenie rozbrzmiewa ich ikoniczny kawałek „Inis Mona” z ich drugiego albumu studyjnego, tłum eksploduje radością i śpiewa z całych sił, energicznie podskakując i unosząc w górę pięści. Szwajcarzy przenieśli nas w świat celtyckich mitów i druidów, wypełniając PreZero Arenę poczuciem, iż doświadczyliśmy mistycznego połączenia z dawnymi duchami, które wiły się po hali jak złowieszcza mgła o zmierzchu.
Arch Enemy – matal w najczystszym wydaniu
Przed występem Arch Enemy, który przyjechał do Gliwic w ramach promocji najnowszego krążka zatytułowanego „Blood Dynasty”, scenę zasłoniła biała płachta z napisem „Pure Fucking Metal”, i dokładnie to otrzymali przybyli do Gliwic fani zespołu. Zapewne niewielu pamięta, że Alissa White-Gluz dołączyła do zespołu dwadzieścia lat po jego założeniu jako trzecia wokalistka, jednak dziś jest nie tylko dynamiczną i pełną pasji frontmanką, ale również jedną z najważniejszych metalowych wokalistek na świecie. Każdy utwór teraz należy do Alissy – niezależnie od tego, czy to ona nagrała go wraz z zespołem, czy też nie. Artystka nagrała z zespołem cztery albumy, więc obecnie to głównie utwory z tego okresu przeważają na liście, jednak gdy pojawiają się starsze kawałki, jak „Ravenous” czy „No Gods, No Masters”, są one już tak przesiąknięte jej niepowtarzalnym stylem, że Angela Gossow pozostaje jedynie dalekim wspomnieniem. Growle i chropowate wokale Alissy są pełne mocy, ale też emocji. Arch Enemy zaczynają od mocnego uderzenia w postaci „Deceiver, Deceiver”, a Alissa ze swoim charakterystycznym growlem oraz miotaniem się po scenie jest niczym bestia wyłaniająca się z obłoków dymu i budząca się powoli ze snu, aby wraz z każdym kolejnym kawałkiem niczym wygłodniała wilczyca wgryzać się partiami wokalnymi w aorty całkowicie poddanych jej fanów.
Koncert Arch Enemy to precyzyjnie zaplanowane, pełne efektownych momentów, dopracowane do perfekcji widowisko. Michael Amott tego wieczoru błyszczy swoimi przejmującymi surowością solówkami jednocześnie znakomicie uzupełniając się z nowym gitarzystą Joeyem Concepcionem. Pochodzący z najnowszego albumu utwór „Illuminate the Path” napiera niczym walec, ale z odrobiną odświeżającego czystego wokalu, który wydaje się być nie na miejscu, biorąc pod uwagę fakt, iż Alissa słynie z rozdzierającego growlu. Podczas hymnicznego „The Eagle Flies Alone” Alissa na chwilę daje pole do popisu publiczności, która chóralnie odśpiewuje refren. Ten wieczór zdecydowanie należy do Arch Enemy. Publiczność reaguje na każdy dźwięk, na każdy gest. Finał to oszałamiające „Nemesis”, poprzedzone instrumentalnym „Snow Bound” i zakończone „Fields of Desolation” – to perfekcyjne, wręczy rytualne przekazanie pochodni i objęcie tronu krwawej dynastii.
Podczas koncertu w Gliwicach, zapewne nikt nie spodziewał się, iż będzie to ostatni okazja, aby zobaczyć zespół z Alissą White-Gluz na wokalu. W niedzielę, 23 listopada 2025 roku, zaledwie kilka dni po zakończeniu trasy koncertowej, zespół wydał oficjalne oświadczenie, w którym przekazał, iż drogi zespołu i Alissy się rozchodzą. Wokalistka natomiast w mediach społecznościowych poinformowała, iż od pewnego czasu pracowała nad pewnym projektem i już nie może się doczekać, kiedy będzie mogła się z tym podzielić ze swoimi fanami. Jak się okazało, wokalistka pracowała nad albumem solowym, a w sieci już pojawił się zapowiadający go singiel i teledysk zatytułowany „The Room Where She Died”. Kto przejmie mikrofon po White-Gluz? Na odpowiedź na to pytanie przyjdzie nam zapewne jeszcze nieco poczekać. W komentarzach nie brakuje jednak głosów, iż fani chcieliby, aby do składu wróciła Angela Gossow. Czy tak się stanie? Czas pokaże.