David Bowie wiedział, że umiera. Swój koniec zamienił w arcydzieło
Są artyści, którzy po prostu nagrywają płyty. I jest David Bowie, który nawet z własnej śmierci potrafił wyreżyserować arcydzieło. Jego ostatnie pożegnanie z publicznością zostało zaplanowane z precyzją godną filmowego mistrza. Album „Blackstar”, który wjechał na sklepowe półki w dniu jego 69. urodzin, 8 stycznia 2016 roku, początkowo wydawał się po prostu kolejnym zbiorem genialnych piosenek. Jednak zaledwie dwa dni później światem wstrząsnęła wiadomość o jego śmierci, a płyta w jednej chwili nabrała zupełnie nowego, mrożącego krew w żyłach znaczenia. Zrozumieliśmy, że to nie jest zwykły album. To świadomie skonstruowany testament i pożegnalny dar, w którym Bowie przekuł nieuchronny koniec w ostatni, wielowymiarowy akt twórczy. Dopiero po opadnięciu kurtyny fani i krytycy pojęli, że byli świadkami misternie zaplanowanego performansu, którego finał rozegrał się na ich oczach.
Cały proces twórczy przez 18 miesięcy owiany był gęstą mgłą tajemnicy. W tym czasie artysta toczył prywatną, nierówną walkę z rakiem wątroby. Zdiagnozowany w połowie 2014 roku Bowie, niczym prawdziwy pokerzysta, nie zdradził się przed światem ani słowem, rzucając się w wir pracy nie tylko nad płytą, ale również nad musicalem „Lazarus”. Jak po latach wyjawił jego wieloletni producent i przyjaciel, Tony Visconti, muzyk już od listopada 2015 roku znał ostateczny wyrok i wiedział, że choroba jest nieuleczalna. Mimo to, z determinacją godną tytana, wcisnął gaz do dechy, by doprowadzić swoje pożegnalne dzieło do finału. Do końca wierzył, że uda mu się jeszcze zrealizować kolejne projekty, które już kiełkowały w jego głowie.
Guziki zamiast oczu i martwy Major Tom. Mroczne symbole w klipach Bowiego
Warstwa liryczna „Blackstar” jest wręcz naszpikowana odniesieniami do przemijania, śmierci i tajemnicy odrodzenia. W utworze tytułowym Bowie rzuca słowa, które po jego śmierci uderzyły z siłą młota: „Coś wydarzyło się w dniu jego śmierci / Duch uniósł się na metr i odsunął na bok / Ktoś inny zajął jego miejsce i odważnie krzyknął: Jestem czarną gwiazdą”. Te wersy zabrzmiały jak chłodne proroctwo i świadoma zapowiedź nieuniknionego. Jeszcze mocniej wybrzmiewa to w kawałku „Lazarus”, gdzie Bowie śpiewa wprost: „Spójrz tutaj, jestem w niebie / Mam blizny, których nie widać”. To nie są już metafory, to cios prosto w serce i jedno z najbardziej poruszających epitafiów, jakie kiedykolwiek zapisano w historii rocka.
Równie precyzyjnie zaplanowano wizualny fundament całego projektu. Teledysk do „Lazarus”, nakręcony na chwilę przed śmiercią artysty, to obraz, który na zawsze wrył się w pamięć. Bowie leżący w szpitalnym łóżku, z guzikami zamiast oczu, stał się ikonicznym, wstrząsającym symbolem jego odejścia. W klipie do tytułowej „Czarnej Gwiazdy” pojawia się z kolei postać martwego astronauty. Trudno nie odczytać tego jako gorzkiego pożegnania z Majorem Tomem, jednym z jego najsłynniejszych wcieleń. Każdy kadr i rekwizyt stanowiły element układanki, której pełny, tragiczny obraz zobaczyliśmy dopiero, gdy reżyser tego spektaklu na zawsze zszedł ze sceny.
Ukryta galaktyka na okładce winyla. Poznaj ostatnie zagadki Davida Bowiego
Muzycznie „Blackstar” to skok na głęboką wodę, co nawet jak na standardy tak odważnego kameleona jak Bowie, było czymś niezwykłym. Zamiast oprzeć się na sprawdzonym gitarowym fundamencie i stałych współpracownikach, do nagrań w nowojorskim studiu Magic Shop zaprosił kwartet jazzowy dowodzony przez saksofonistę Donny’ego McCaslina. Decyzja ta, rzekomo inspirowana albumem Kendricka Lamara „To Pimp a Butterfly”, podkręciła brzmienie płyty do jedenastu, nadając jej awangardowy i niepokojący sznyt. Jazzowa swoboda i improwizacyjny puls stały się idealnym soundtrackiem dla mrocznych, egzystencjalnych tekstów Bowiego, tworząc gęstą i hipnotyzującą atmosferę.
W pożegnalny plan wtajemniczony został także projektant okładki, Jonathan Barnbrook. Jego minimalistyczny, ale naszpikowany ukrytymi smaczkami projekt, okazał się kolejnym poziomem wtajemniczenia. Prosta czarna gwiazda na białym tle to tylko pozory. Fani miesiącami odkrywali jej sekrety, jak choćby fragmenty gwiazdy na dole okładki, które układają się w nazwisko „BOWIE”. W wersji winylowej czekała kolejna niespodzianka. Po wystawieniu opakowania na światło, za wyciętym kształtem gwiazdy ukazuje się obraz gwiezdnej konstelacji. Wszystkie te detale potwierdziły, że album to interaktywna zagadka i ostatni dar dla fanów, którzy mieli go rozszyfrowywać jeszcze długo po tym, jak jego twórca odleciał do gwiazd.
Pięć nagród Grammy po śmierci. Czy "Blackstar" to faktycznie arcydzieło?
Chociaż do dziś trwają dyskusje, czy „Blackstar” bez tragicznego kontekstu zyskałby status arcydzieła, jego artystyczna wartość jest nie do podważenia. Niektórzy twierdzą, że poza monumentalnym utworem tytułowym i przejmującym do szpiku kości „Lazarusem”, reszta materiału bywa nierówna. Mimo to, album w 2017 roku zgarnął pięć nagród Grammy, co było muzycznym nokautem i ostatecznym potwierdzeniem jego wielkości, niezależnie od towarzyszącej mu historii. To najlepszy dowód, że nawet stojąc na krawędzi, Bowie potrafił stworzyć coś absolutnie ponadczasowego.
Niezależnie od wszelkich ocen, David Bowie dokonał czegoś, co nie udało się nikomu przed nim. Wplótł własną śmiertelność w artystyczne DNA, przekuwając osobistą tragedię w uniwersalną opowieść o sztuce odchodzenia. Zostawił po sobie dzieło, które jest analizowane, interpretowane i podziwiane po dziś dzień. W ostatnim mailu do swojego przyjaciela, Briana Eno, podpisał się jako „Świt” i zakończył słowami: „Dziękuję za nasze dobre chwile. One nigdy nie zgniją”. Podobnie jak te chwile, „Blackstar” pozostaje nieśmiertelnym pomnikiem artysty, który do samego końca grał według własnych zasad. I nawet w obliczu śmierci, zagrał koncert swojego życia.