Czasem życie pisze takie opowieści, które zdają się być dosłownie skrojone pod książki i filmy. Oczywiście łatwo tak powiedzieć będąc widzem, bo żyć w takiej historii to rzadko coś przyjemnego. Sixto Rodriguez zaczynał w Detroit, gdzie jako syn robotniczej, pochodzącej z Meksyku rodziny nie miał łatwego startu. Udało mu się wydać w 1969 roku pierwszy singiel, a w kolejnych latach dwie solowe płyty. Niestety nie sprzedawały się one dobrze, a na koncerty także nie waliły tłumy, dlatego zdecydował się przerwać karierę muzyka.
Najpierw przez lata pracował fizycznie, próbował także sił w lokalnej polityce. Przez wiele lat żył dosłownie na granicy ubóstwa. Udało mu się przez krótką chwilę zaistnieć na przełomie lat 70-tych i 80-tych na australijskiej scenie, to jednak nie wystarczyło by pozwolić mu wrócić do grania na pełną skalę.
W latach 90-tych jego nagrania zostały wydane w Republice Południowej Afryki i stały się tam ogromnie popularne. Ze względu na trudności w przekazywaniu jakichkolwiek informacji o muzyku rozpowszechniła się pogłoska, że zmarł on na początku dekady. Tymczasem popularność rosła. O tym, że ktoś jeszcze go słucha dowiedział się od swojej córki, która trafiła na stronę fanów poświęconą Rodriguezowi w internecie. Sixto skontaktował się z autorami i nie tylko rozwiał pogłoski o swojej śmierci, dogadał się z nimi by pojechać i zagrać w RPA. Udało się to, a na jego występach fanów liczono w tysiącach. Wtedy powstał też pierwszy film dokumentalny o jego fenomenie: "Dead Men Don't Tour: Rodriguez in South Africa 1998".
Nie odbił się on jednak tak szerokim echem jak "Searching for Sugar Man" z 2012, który dokumentował także drugą serię koncertów w 2001 i 2005. "Searching for Sugar Man" opowiedział historię muzyka tym, którzy go dosłownie przegapili, pokazał jak można przeżyć większość życia nie zdając sobie sprawy z własnych osiągnięć i nie mogąc z nich skorzystać. Dopiero po premierze dokumentu Rodriguezem zainteresowały się amerykańskie media i publiczność. Sixto Rodriguez zmarł w wieku 81 lat.
W RPA do dziś uznawany jest za jednego z najważniejszych artystów, którego sztuka pomagała w walce z opresyjnymi rządami i niesprawiedliwością społeczną. Zestawia się go tam z Bobem Dylanem czy Joni Mitchell, postaciami, które w tradycji rocka Zachodu mają pozycję wieszczów. Ponoć był czas, gdy sprzedawał tam więcej płyt niż Elvis Presley, choć żyjąc w ubóstwie w Detroit nie miał o tym pojęcia.
Polecany artykuł: