Slayer nagrywał w polskiej kopalni soli? Ujawniamy jedną z największych legend metalu
Wyobraźcie sobie scenę, której nie powstydziłby się sam diabeł. Bogowie thrash metalu ze Slayera, zamknięci setki metrów pod ziemią, w labiryncie korytarzy polskiej kopalni soli w Wieliczce. To właśnie tam, pod czujnym uchem produkcyjnego guru Ricka Rubina, miały powstać riffy o sile sejsmicznej, a unikalna akustyka solnych komór miała nadać im prawdziwie piekielny wymiar. Ta opowieść od lat krąży w metalowym podziemiu, rozpalając wyobraźnię fanów i stając się niemal kanoniczną częścią mitologii Slayera. Wizja Kerry’ego Kinga i Jeffa Hannemana wykuwających swoje solówki w otoczeniu soli kamiennej jest tak potężna, że dla wielu stała się po prostu faktem. Niestety, jak to często bywa z najlepszymi historiami zza kulis, ta również należy do sfery rock'n'rollowych mitów.
Choć opowieść jest niezwykle barwna, brutalne zderzenie z faktami nie pozostawia złudzeń. Rick Rubin nigdy nie planował zamykać Slayera w polskiej kopalni. Mimo że zespół zagrał w Polsce aż piętnaście koncertów, żaden z ich studyjnych materiałów nie powstał na terenie naszego kraju. Historia ta, powielana na forach internetowych i w fanowskich dyskusjach, jest klasycznym przykładem dezinformacji, która z czasem urosła do rangi legendy, przekazywanej kolejnym pokoleniom fanów ciężkiego grania. Prawdziwa historia współpracy Slayera z Rubinem jest znacznie bardziej przyziemna, choć z perspektywy produkcji muzycznej równie fascynująca.
Prawdziwa historia "Reign in Blood". Dlaczego kopalnia soli to totalna bzdura?
Prawda jest taka, że piekielne brzmienie Slayera nie narodziło się w chłodzie solnych komór, lecz skrystalizowało w kalifornijskim słońcu. Realna współpraca zespołu z Rickiem Rubinem zaowocowała serią albumów, które stały się kamieniem węgielnym thrash metalu, a wszystkie te arcydzieła powstawały w zgoła odmiennych warunkach. Płyty-monumenty, takie jak „Reign in Blood” z 1986, „South of Heaven” z 1988 czy „Seasons in the Abyss” z 1990 roku, były nagrywane w profesjonalnych studiach w Los Angeles, między innymi w Hit City West i The Record Plant. Rubin, znany ze swojego minimalistycznego podejścia, skupiał się na uchwyceniu surowej, nieokiełznanej energii zespołu, a nie na eksperymentach z nietypową akustyką. Jego filozofia polegała na „odejmowaniu, a nie dodawaniu”, co miało na celu dotarcie do samego jądra brzmienia Slayera.
Gdy Rubin stanął za konsoletą podczas pracy nad przełomowym „Reign in Blood”, jego celem było uzyskanie brzmienia o prędkości karabinu maszynowego, ale z klarownością skalpela. Osiągnął ten efekt, bezlitośnie tnąc pogłos i skracając wybrzmiewanie dźwięków do absolutnego minimum. To właśnie ta metoda nadała płycie jej charakterystycznej, chirurgicznej precyzji. Taki sposób pracy stał w całkowitej sprzeczności z ideą wykorzystania naturalnego, potężnego echa solnych komór, co jest ostatecznym gwoździem do trumny mitu o nagraniach w Wieliczce.
Jak pomylono Slayera z Preisnerem i Megadeth? To stąd wziął się mit kopalni
Każda dobra legenda musi mieć jednak ziarno prawdy, które pozwala jej zakiełkować w umysłach fanów. W tym przypadku źródeł mitu można doszukiwać się w kilku miejscach. Po pierwsze, Kopalnia Soli w Wieliczce faktycznie gościła muzyków. W 1995 roku kompozytor Zbigniew Preisner nagrał tam album „Preisner's Music” z udziałem orkiestry Sinfonia Varsovia. To wydarzenie udowodniło, że podziemne komory posiadają unikalne właściwości akustyczne, co mogło stać się iskrą zapalną dla opowieści o bardziej ekstremalnych projektach muzycznych. Po drugie, sam Rick Rubin słynie z niekonwencjonalnych metod, jak chociażby nagrywanie Johnny'ego Casha w jego własnym domu, co zbudowało jego wizerunek producenta poszukującego autentyzmu poza sterylnym studiem.
Innym potencjalnym źródłem nieporozumienia mogła być zwykła pomyłka nazewnicza. W Arizonie funkcjonuje studio nagraniowe o nazwie „The Saltmine Studio Oasis”, gdzie swoje płyty rejestrowały takie tuzy metalu jak Megadeth czy Soulfly. Zbieżność nazw mogła w potocznych rozmowach fanów doprowadzić do przekonania, że chodzi o prawdziwą kopalnię soli. Jeśli dodamy do tego fakt istnienia studia Cavern Sound, które w latach 60. i 70. działało w czynnym kamieniołomie wapiennym, otrzymujemy obraz świata, w którym nagrywanie metalu pod ziemią wcale nie brzmi absurdalnie. Wszystkie te elementy, doprawione mrocznym wizerunkiem Slayera, stworzyły idealny grunt pod narodziny jednej z najciekawszych legend polskiej sceny metalowej. I choć okazała się fałszywa, to na stałe wpisała się w jej folklor, bo przecież każdy z nas chciałby wierzyć, że gdzieś pod polską ziemią wciąż odbija się potężne echo riffu z „Angel of Death”.