Nie da się ukryć, że w lata 90. Ozzy Osbourne wszedł w piękny sposób. Już we wrześniu 1991 roku ukazał się szósty studyjny album artysty, zatytułowany No More Tears. Spotkał się on z niezwykle ciepłym przyjęciem tak słuchaczy i słuchaczek, jak i krytyków. Szybko zwrócono uwagę na to, że płyta zdaje się być największym do tego momentu kariery Ozza pokazem jego artystycznej dojrzałości.
To właśnie na No More Tears znalazły się absolutnie kultowe utwory tytułowy, Mama, I'm Coming Home oraz nagrodzony Grammy I Don't Want to Change the World. Przy okazji prac nad wydawnictwem "Książę Ciemności" połączył siły z samym Lemmym Kilmisterem. Ozzy był na fali, gdy niespodziewanie ogłosił, że... przechodzi na emeryturę od koncertowania!
W 1992 roku Osbourne wyruszył w "pożegnalną" trasę koncertową "No More Tours" (jeszcze parę razy mieliśmy ten termin usłyszeć). Jak powszechnie już wiadomo, Ozzy długo na odpoczynku nie wytrzymał.
"Najtrudniejszy album"
Już w 1994 roku stało się jasne, że Ozzy wrócił do studia, aby nagrać swoją siódmą płytę. W roli producenta krążka, który w końcu 23 października 1995 roku poznaliśmy jako Ozzmosis, wystąpił Michael Beinhorn, zagrała zaś na nim ekipa-marzenie: Deen Castronovo, Zakk Wylde oraz Geezer Butler.
Płyta, będąca de facto powrotem Osbourne z "emerytury" nie spotkała się jednak ze zbyt ciepłym przyjęciem i komentowano, że stanowi ona regres w stosunku do tak cenionej poprzedniczki.
Po latach w swojej autobiografii Ostatnie namaszczenie sam Ozzy bardzo ostro pisze o Ozzmosis. Muzyk określił płytę jako swoją najtrudniejszą i, delikatniej to ujmując, najbardziej irytującą. Jak opisuje, wszyscy zdawali sobie sprawę z presji, jaka na nich spoczywa w związku z przyjęciem No More Tears. Ozz źle wspominał głównie współpracę z Beinhornem, którego podejście do nagrywania niekoniecznie przypadło mu do gustu - i to na tyle, że muzyk ponownie, z dużą siłą, wpadł w nałóg alkoholowo-pigułkowy, który niemal pozbawił go życia. Jak wspominał:
Chodzi o to, że aby przetrwać sesje z Beinhornem, zacząłem popijać czystą wódę. Im dłużej trwały nagrania, tym więcejchlałem. Tak z butelkę dziennie. A jak wracałem do hotelu – mieszkałem w mojej stałej miejscówce, Peninsula na Midtown – siadałem do butelki czystej, płynnej kodeiny, którą wyciągnąłem od jakiegoś laryngologa. Wkręciłem sobie, że to jedyny sposób, żeby uspokoić łeb i zasnąć. Jak wiadomo, wódka i kodeina to nie jest najbardziej błyskotliwe połączenie, ale jak każdy ćpun, myślałem, że mam nad tym kontrolę… Aż do tej nocy, kiedy leżałem w łóżku i nagle zorientowałem się, że nie mogę oddychać. Absolutnie przerażające. Krztusiłem się, dusiłem, serce mi biło jak szalone, a w głowie tylko: Boże, jeśli istniejesz, błagam, nie chcę odejść w ten sposób. Wiedziałem, że bezdech jest możliwym efektem ubocznym przyjmowania kodeiny. Ale nigdy mi się to nie przydarzyło, więc założyłem, że nigdy się nie zdarzy. Było n a p r a w d ę blisko, mówię wam. Posrałem się ze strachu -
Co ciekawe, pomimo tych przeżyć, Ozzy pisze też, że lubi album Ozzmosis. Głównym tego powodem są właśnie współpracownicy, których udało mu się zaprosić do wspólnych nagrań.