Madrycka willa Depeche Mode miała być rajem. Dlaczego zamieniła się w piekło?
Luty 1992 roku miał zwiastować rewolucję w obozie Depeche Mode. Zainspirowani twórczym zrywem U2 podczas pracy nad „Achtung Baby”, muzycy zamknęli się w luksusowej willi w Madrycie, by w odosobnieniu wykuć swoje kolejne dzieło. Niestety, zamiast artystycznej symbiozy, hiszpańska posiadłość szybko zamieniła się w prawdziwy dom koszmarów, stając się areną tlących się konfliktów i osobistych dramatów. Izolacja, zamiast scementować zespół, zaczęła kruszyć jego fundamenty. Alan Wilder podsumował ten okres dosadnie jako „kompletną, cholerną stratę czasu”, a producent Flood opisywał atmosferę jako emocjonalny wycisk, przypominający „wyrywanie zębów”.
Gwoździem do trumny już na starcie okazał się brak jakiejkolwiek preprodukcji. Zespół, który dotąd pracował na gotowych demówkach Martina Gore'a, tym razem wszedł do studia na ślepo, bez wspólnego muzycznego kompasu. Do tego kotła dolano oliwy w postaci nowej, rock'n'rollowej postawy Dave'a Gahana. Wokalista, świeżo po przeprowadzce do Los Angeles i zanurzeniu się w tamtejszej alternatywnej scenie, wrócił zdeterminowany, by nagrać album o surowym, gitarowym brzmieniu. Jego wizja spotkała się jednak z chłodnym przyjęciem reszty zespołu, co tylko podkręciło napięcie. Gahan, z nową fryzurą i manierą gwiazdy rocka, skutecznie ukrywał przed kolegami postępujące uzależnienie od heroiny, które alienowało go od grupy, chociaż wszyscy mieszkali pod jednym dachem.
Ledwo stał na nogach, a nagrał wokal życia. Historia „Condemnation” Gahana
W tej gęstej, toksycznej atmosferze, niczym diament pod ogromnym ciśnieniem, rodziło się jednak nowe, rewolucyjne brzmienie Depeche Mode. Zespół świadomie zrzucał syntezatorową skórę, by odnaleźć się w bardziej organicznym, surowym dźwięku, w którym pobrzmiewały echa rocka i gospel. W otwierającym płytę „I Feel You” Alan Wilder zasiadł za prawdziwą perkusją, której partie następnie zapętlono i przepuszczono przez syntezatorowy filtr. Z kolei w „Condemnation” na warsztat wzięto pianino, którego dźwięk przetworzono przez specjalne efekty, aby podbić gospelowy klimat bez ocierania się o pastisz. Ten pęd do eksperymentów słychać także w „Judas”, gdzie zespół sięgnął po irlandzkie dudy, a monumentalne chóry powstały z wielokrotnie nagranych głosów personelu studia, co dało iluzję potężnego, 90-osobowego zespołu wokalnego.
Co zakrawa na paradoks, wokal Dave'a Gahana, rejestrowany w apogeum jego uzależnienia, po dziś dzień uchodzi za jeden z najpotężniejszych w całej jego karierze. Martin Gore wspominał, że nawet gdy Dave ledwo trzymał się na nogach, jego występy za mikrofonem były absolutnie zjawiskowe. Ikonicznym tego przykładem jest partia wokalna do „Condemnation”, często określana jako Mount Everest możliwości Gahana. Sam artysta po latach przyznawał, że słuchając tego utworu, wciąż czuje dreszcze na wspomnienie tamtych dni, które były dla niego artystycznym katharsis, przeżywanym w samym środku osobistego piekła.
Album wszedł na szczyt. Dlaczego Alan Wilder postanowił odejść z Depeche Mode?
Po miesiącach jałowej walki w Madrycie, zespół spakował sprzęt i przeniósł się do Hamburga. Tam, w bardziej tradycyjnych warunkach studyjnych, maszyna wreszcie ruszyła z kopyta, a w ciągu sześciu tygodni udało się nagrać aż osiem utworów. Poprawa atmosfery była jednak tylko grą pozorów, bo fundamentalne pęknięcia w zespole dawno zamieniły się w przepaść. To właśnie podczas morderczych sesji w Hiszpanii Alan Wilder podjął ostateczną decyzję o opuszczeniu szeregów Depeche Mode, choć świat dowiedział się o tym dopiero w 1995 roku. Po latach przyznał, że praca nad tym albumem brutalnie uświadomiła mu, że radość z bycia w zespole bezpowrotnie wygasła.
Wydany w 1993 roku album „Songs of Faith and Devotion” wbił się z impetem na szczyty list przebojów w Wielkiej Brytanii i USA, odnosząc spektakularny sukces komercyjny. Jednak promująca go trasa „Devotional Tour” okazała się jeszcze bardziej wyniszczająca niż same nagrania. Uzależnienie Gahana eskalowało do granic możliwości, Martin Gore zaliczył kilka napadów drgawkowych, a Andy Fletcher po załamaniu nerwowym musiał wycofać się z części koncertów. Historia tej płyty to mroczny dowód na to, że wielka sztuka potrafi narodzić się z największego bólu. Niestety, cena, jaką Depeche Mode zapłaciło za swoje arcydzieło, niemal przypieczętowała ich koniec.