Lemmy był bezdomny. Jak wkręcił się na fuchę u Jimiego Hendrixa?
Zanim Ian „Lemmy” Kilmister na dobre włożył kowbojski kapelusz i został ojcem chrzestnym heavy metalu, jego droga na rockowy Olimp wiodła przez kręty i zaskakujący szlak. Kluczowym przystankiem okazała się praca technicznego u boku samego boga gitary, Jimiego Hendrixa. W listopadzie i grudniu 1967 roku, podczas morderczej brytyjskiej trasy The Jimi Hendrix Experience, młody Lemmy taszczył sprzęt dla człowieka, który właśnie pisał na nowo biblię gitary elektrycznej. Ten krótki, ale intensywny okres pozwolił mu chłonąć magię geniusza z pierwszego rzędu. To właśnie wtedy zasiało się w nim ziarno buntu i scenicznej bezkompromisowości, które miało wkrótce wykiełkować w potężnym rockandrollowym monstrum znanym jako Motörhead.
Wszystko zaczęło się jesienią 1967 roku, gdy Lemmy, po opuszczeniu zespołu Rockin' Vickers, wylądował w Londynie bez grosza przy duszy i dachu nad głową. Rockandrollowe fatum jednak nad nim czuwało. Pomocną dłoń wyciągnął Neville Chesters, były roadie The Who, który nie tylko zaoferował mu kąt w mieszkaniu dzielonym z basistą Hendrixa, Noelem Reddingiem, ale też, jako menedżer trasy, wkręcił go na posadę drugiego technicznego. W ten sposób Lemmy stał się częścią dwuosobowej ekipy, która samodzielnie, w pocie czoła, przewoziła cały arsenał Hendrixa w furgonetce przez 16 miast podczas 31 koncertów.
Nosił sprzęt i dostawał kwas. Czego Lemmy nauczył się od Hendrixa?
Zapomnijcie o splendorze i światłach jupiterów. Obowiązki Lemmy'ego sprowadzały się do czystej, fizycznej harówki, którą sam kwitował krótko jako „humpowanie” sprzętu. Gdy Neville Chesters walczył z kablami i elektroniką, Lemmy, po przerzuceniu ton żelastwa, miał swój moment dla siebie. Zasiadał na stołku tuż za sceną i chłonął każdy dźwięk, każdy gest gitarowego mesjasza. Na własne oczy widział, jak największe gitarowe tuzy tamtych lat, z samym Erikiem Claptonem na czele, z niedowierzaniem przyklejali uszy do głośników, próbując bezskutecznie rozpracować, jakimi czarami Hendrix wyczarowywał te kosmiczne dźwięki.
Edukacja nie kończyła się jednak na muzyce. Cała trasa przesiąknięta była psychodelicznym duchem epoki, a Lemmy bez ogródek przyznawał, że to Hendrix był jego przewodnikiem po tym świecie. „Jimi nauczył mnie, jak znajdować narkotyki w najmniej prawdopodobnych miejscach, ponieważ to była część mojej pracy dla niego” – wspominał po latach. Opisywał nawet pewien rytuał, w którym Hendrix miał w zwyczaju zdobywać dziesięć dawek kwasu, siedem z nich zostawiał dla siebie, a pozostałe trzy lądowały w kieszeni jego technicznego. Lemmy zaliczył więc przyspieszony kurs rockandrollowego życia w trasie, który stał się fundamentem jego późniejszego wizerunku.
Hendrix powiedział mu, że jest słabym gitarzystą. Jak to stworzyło Motörhead?
Każda trasa, nawet ta najbardziej odlotowa, kiedyś się kończy. Współpraca urwała się równie nagle, jak się zaczęła. Po ostatnim koncercie w Glasgow, 5 grudnia 1967 roku, Hendrix spakował manatki i ruszył do Szwecji, a Lemmy, jako „tylko zapasowy chłopak”, nie był już potrzebny. Choć jego kariera technicznego trwała ledwie kilka tygodni, to właśnie te doświadczenia naładowały jego muzyczne akumulatory na lata. To był zapalnik, który doprowadził go najpierw do kosmicznego Hawkwind w 1971 roku, a cztery lata później do powołania do życia Motörhead, bestii, która na zawsze zmieniła postrzeganie gitary basowej w ciężkiej muzyce.
Lemmy przeniósł tę sceniczną furię i bezkompromisowość, którą podpatrzył u Hendrixa, na swój własny, unikalny grunt. Jego charakterystyczna, przesterowana gra na basie, która brzmiała bardziej jak kanonada akordów gitarowych, była bezpośrednim echem potęgi brzmienia The Experience. Choć nigdy nie zostało to w stu procentach potwierdzone, krąży anegdota, według której to właśnie Hendrix miał mu powiedzieć, że „nigdy nie będzie dobrym gitarzystą”, co ostatecznie popchnęło go w objęcia czterech strun. I tak krótka przygoda w roli chłopca od noszenia sprzętu dla gitarowego boga stała się kamieniem węgielnym pod narodziny zupełnie innej legendy. Legendy, która przez następne dekady miała udowadniać, że aby wstrząsnąć posadami rocka, wcale nie potrzeba sześciu strun, wystarczą cztery, ale podłączone do wzmacniacza rozkręconego do jedenastu.