Diamenty rocka są wieczne. The Rolling Stones - recenzja albumu “Hackney Diamonds”

i

Autor: Materiały prasowe - fot. Mark Seliger Recenzja albumu "Hackney Diamonds" zespołu The Rolling Stones

recenzja

Diamenty rocka są wieczne. The Rolling Stones - recenzja albumu “Hackney Diamonds”

2024-02-27 10:29

2023 rok to bezsprzecznie czas powrotów - i tych nieoczekiwanych, i tych, na które czeka się od lat - jak w przypadku Panów z The Rolling Stones. Wyczekiwany, pierwszy od 18 (!) lat album legendy z autorskim materiałem, został zapowiedziany na 20 października. Już od pierwszych riffów jedno jest jasne - z takim materiałem ta ponura jesień od razu nabiera blasku i rumieńców!

Raptem rok temu cały świat muzyki świętował dokładnie sześćdziesiąt lat od dnia, w którym zespół The Rolling Stones zagrał swój pierwszy w historii koncert. Sześćdziesiąt lat! Nikomu jednak ta liczba nie przeszkadzała, by domagać się nowego albumu formacji, choć w pewnym momencie jej przyszłość stanęła przecież pod znakiem zapytania. W 2021 roku nagle zmarł długoletni perkusista Stonesów, Charlie Watts. Grupa od początków lat 90., czyli od odejścia basisty Billa Wymana, tworzyła stały skład - Mick Jagger, Keith Richards, Ronnie Wood i właśnie Charlie. Panowie dali jednak do zrozumienia, że ani im w głowie emerytura, co więcej, zaczęły pojawiać się plotki o nowej płycie i oczywiście trasie koncertowej. 

Tu spójrzmy na chwilę na dyskografię zespołu. Formacja na początku kariery i w jej najlepszych momentach wydawała nowe płyty z częstotliwością prawie co rok. Zaczęło się to rozjeżdżać właśnie w latach 90., kiedy to po wydaniu “Bridges to Babylon” z 1997 roku na nowy krążek fanom przyszło czekać aż osiem lat, a później było jeszcze, hmmm, lepiej? Kolejnym regularnym wydawnictwem (mając na myśli albumy studyjne, nie składanki, wznowienia, płyty live i inne) był genialny, klimatyczny “Blue & Lonesome” z 2016 roku. Czyli przerwa wydawnicza między “A Bigger Bang” i “Blue & Lonesome” wyniosła zupełnie imponujące - i trochę przerażające, jedenaście lat! Weźmy jeszcze pod uwagę fakt, że na ostatni ze wspomnianych projektów trafiły wyłącznie covery bluesowych standardów.

The Rolling Stones - 5 ciekawostek o albumie “Goats Head Soup” | Jak dziś rockuje?

Nie traćcie nadziei!

Co tu dużo mówić - lata leciały, legendy robiły się coraz starsze, zbliżając się do pięknej osiemdziesiątki. Wszyscy zaczęli więc tracić jakąkolwiek nadzieję na to, że Stonesi jeszcze kiedykolwiek nagrają coś nowego. Wiadomo, że muzycy mówili różne rzeczy, ale co z tego, skoro nic się nie działo? Do tego w sierpniu 2021 roku świat obiegła informacja o śmierci Charliego. Wydawało się, że to naprawdę koniec, mało kto wiedział jednak o tym, że muzycy już w tym czasie pracowali nad nowym materiałem i tak, w części tych prac brał udział perkusista.

Pierwsze poważniejsze plotki na temat tego, że The Rolling Stones przybliżają się do wydania albumu, zaczęły pojawiać się pod koniec ubiegłego roku. Pogłoski rozbudził sam Keith, gdy w noworocznym nagraniu do fanów powiedział, że zbliża się dużo dobrego, a on sam nie może się doczekać spotkania z nimi. Jakiego spotkania i gdzie? Co dobrego? W końcu muzycy zostali zauważeni na terenie, czy to Los Angeles, czy to Nowego Jorku, a nawet Londynu, w pobliżu najsłynniejszych studiów nagraniowych, z Electric Lady na czele. Nie trzeba było długo czekać na to, by Richards i Wood oficjalnie potwierdzili w różnych wywiadach, że w najbliższym czasie ukaże się nowy album zespołu. Później magazyn “Variety” podał, że jego producentem został Andrew Watt, a gościnnie pojawią się na nim eks Beatlesi - Paul McCartney i Ringo Starr. Sam zespół zdecydował się przesłać do mediów oficjalne oświadczenie, w którym potwierdził udział pierwszego z artystów. W końcu nadszedł sierpień, a wraz z nim przemyślana akcja promocyjna - ogłoszenia w gazecie “Hackney Gazette”, aż w końcu oficjalne odliczanie na stronie internetowej. Wykazało ono w końcu, że 4 września o godzinie 15:00 czasu polskiego odbędzie się wyjątkowa konferencja, na której ujawnione zostaną szczegóły albumu.

Witajcie w “Hackney Diamonds”

Tak oto pojawiliśmy się w zupełnie nowej erze The Rolling Stones, a zespół oficjalnie zapowiedział pierwszą od osiemnastu lat płytę z premierowym materiałem. Całość została zainaugurowana premierą zupełnie genialnego singla “Angry”, w teledysku do którego pojawiła się znana z serialu “Euforia” aktorka Sydney Sweeney. Stało się jasne, że czeka nas coś naprawdę niesamowitego, z jednej strony będące powrotem do korzeni, z drugiej zaś do tych najlepszych lat na szczycie, z trzeciej stanowiące powiew czystej, rock and rollowej świeżości. I choć na okładce “Hackney Diamonds” te diamentowe serce ulega rozbiciu na dwie połówki - i to za pomocą ostrza, serca fanów legendy zaczęły rosnąć, aż całkowicie rozgrzały z premierą tak klimatycznego “Sweet Sounds of Heaven”.

Recenzja albumu Hackney Diamonds The Rolling Stones

i

Autor: Materiały prasowe Okładka "Hackney Diamonds"

Rock and rollowa energia, rodem z lat 70.!

Na pierwszy ogień na krążku mamy zupełnie bezczelny apel, skierowany chyba właśnie do fanów! “Don’t Get Angry With Me” krzyczy Mick Jagger, a Keith Richards natychmiast daje nam zupełnie legendarny riff, który sprawia, że naprawdę nie ma się za co i na co złościć. Pierwsze dźwięki, sam początek i człowiek już wie, że to nie będzie banalny album, że grupa jest w formie, chce, robi, czuje, ma niesamowitą energię i zamierza przekazać ją całą w muzyce. “Angry” to taki piękny hołd samych artystów do ich szczytowych lat, a najlepszym wyrazem tego jest nie tylko brzmienie, ale też klip, w którym pojawiają się archiwalne nagrania. Wszyscy dobrze już wiemy, że kompozycja ta to materiał na radiowy przebój i jeden z tych szybko rozpoznawalnych utworów Stonesów. Wydaje mi się, że pod tym względem jeszcze większy potencjał ma kolejny na trackliście “Get Close”. Choć utrzymany w bardzo podobnym stylu, co “Angry”, ma w sobie taki ten “pierwiastek The Rolling Stones” i myślami przenosi mnie gdzieś w rejony “Some Girls” i “Tattoo You”. Zapewniam, że już po pierwszym przesłuchaniu nie będzie mógł Wam wyjść z głowy ten wspaniały rytm i padające w refrenie “I wanna get close to youuuuu” - jeszcze solo na trąbce! Co za klimat! To samo robi ze słuchaczem “Mess It Up” - czy to nie jest “Start Me Up” naszych czasów? Nieco disco, ale oczywiście z rockowym zadziorem - jeszcze tu właśnie słyszymy na perkusji Charliego! Sporo tu tych kandydatów na klasyki - naprawdę marzę o tym, by usłyszeć je na żywo!

Zupełnie niesamowity, a przy tym nieco makabryczny i wściekły, jest czysto rock and rollowy, szybki “Bite My Head Off” i tak, zgodzę się z tym, że tym kawałkiem Stonesi dosłownie pieprzą nasze mózgi - i to jeszcze jak! Czujesz ten mocny, uwodzący bas? To właśnie uśmiecha się do nas Pan Paul McCartney, który gościnnie pojawia się w tym numerze. Myślę, że zarówno “Get Close”, jak i ten kawałek czy nawet “Whole Wide World” (ma w sobie coś tanecznego, a Keith zachwyca końcowym solo!) to kolejne wspaniałe propozycje na single, a już na pewno na po prostu, klasyki w repertuarze formacji.

Ponowne wygnanie?

Fani The Rolling Stones dzielą się na kilka obozów, jeśli chodzi o próbę wskazania najlepszego albumu zespołu. Są Ci, którzy obstają za “Aftermath”, mamy team “Sticky Fingers”, fanów “Goats Head Soup”, wyznawców “Exile on Main St.”, wielbicieli “Let It Bleed”, a nawet “Beggars Banquet”. Ja sama obstaję przy tym, że to na swoim dziesiątym (Wielka Brytania) czy też dwunastym (Stany Zjednoczone) albumie zespół pokazał największy kunszt, całą gamę swoich możliwości i umiejętność odnajdywania się w różnym brzmieniu a to wszystko przy beztroskiej improwizacji. Dlatego też tak ciepło mi na sercu za każdym razem, gdy słyszę tak pięknie nawiązujący do country “Dreamy Skies”, który z powodzeniem odnalazłby się na wspomnianym klasyku, tak samo jak bałaganiarska “Live by the Sword” (piano Eltona Johna niczym żywcem wyjęte z glamowego “Crocodile Rock” i znowu Charlie na perkusji, a do tego Bill Wyman na basie!) czy typowe, stonesowe “Driving Me Too Hard”. Nie wspominając już w ogóle o nieco mrocznym, “Tell Me Straight”, w którym to pierwsze wokalne skrzypce gra Keith! Dość nieoczywisty, niepokojący, ale zupełnie wciągający utwór. Jednym z moich faworytów od początku pozostaje “Sweet Sounds of Heaven” - nie dość, że to najdłuższy utwór na płycie, to do tego Panowie zaprosili do wykonania w nim części partii wokalnych samą Lady Gagę, a na piano słyszymy Steviego Wondera! Świetnie odnajdująca się w brzmieniu jazzowo-bluesowym artystka niemal współistnieje z Jaggerem w tej imponującym, klimatycznym klasyku z elementami soulu i gospel! Dokładnie to samo wrażenie mam w przypadku przepięknej ballady “Depending On You” czy zupełnie wspaniałego coveru “Rolling Stone Blues”, czyli kompozycji w oryginale wykonywanej przez Muddy’ego Watersa. Czysty, bluesowy hołd dla tego, od którego zespół w ogóle wziął swoją nazwę - piękny moment, idealne zakończenie.

Narodziny legendy

Jestem przekonana, że bardzo, bardzo duże znaczenie dla jakości brzmienia “Hackney Diamonds” ma fakt, że za jego produkcję odpowiada właśnie Andrew Watt. On ma już na koncie kilka kluczowych współprac z gigantami rocka, heavy metalu i punk rocka. Odpowiada za klimatyczne “Earthling” Eddiego Veddera, wspaniałego “Patient Number 9” Ozzy’ego Osbourne’a czy bezczelnie punkowy krążek “Every Loser” Iggy’ego Popa. Watt daje z siebie artystom, z którymi pracuje, całą miłość i pasję do wszelkich odcieni gitarowych brzmień pokazując, że pasja do takiej muzyki nie musi się ograniczać do jednego gatunku, a szerokie spojrzenie na ten typ muzyki ogółem jest w stanie stworzyć magię. Andrew Watt jest jeszcze młody, wszystko przed nim, ale jeszcze wspomnicie moje słowa - on już niedługo będzie legendą. Mam wrażenie, że obserwuję na własne oczy i słucham na własne uszy ewolucji kogoś, kto dla ludzi z mojego pokolenia będzie jak Rick Rubin. Już chcą z nim pracować wszyscy - zupełnie się temu nie dziwię. Watt to niesamowicie utalentowany człowiek - czekam na kolejne projekty, które będą wychodzić spod jego rąk.

Diamenty pozostaną wieczne

Oddać hołd korzeniom, bawić się dźwiękami i muzyką, odnaleźć radość w tworzeniu, komponowaniu i nagrywaniu. Wyobrażam sobie, że to właśnie takie myśli towarzyszyły Stonesom podczas nagrywania “Hackney Diamonds”. Jego nastrój zupełnie uwodzi, dźwięki nie mogą wyjść z głowy. Mnie samą cały czas zupełnie zaskakuje, ale przy tym zachwyca fakt, że Panowie, mimo tylko lat na rynku, na scenie, wciąż mają w sobie takie pokłady mocy i energii. Jest coś zupełnie budującego w tym, gdy legendy same w sobie, pionierzy, wzór i przykład dla tak wielu innych artystów i artystek, wychodzą i ponownie pokazują wszystkim, jak to się robi, jak tworzy się muzykę już na przysłowiowe “dzień dobry” zupełnie kultową. Bo taki właśnie jest “Hackney Diamonds”. Po dobrym, ale nieco mam wrażenie wymęczonym “A Bigger Bang”, świetnym “Blue & Lonesome” dostaliśmy pokaz największej formy i najlepszy z możliwych dowodów na to, że pozycja The Rolling Stones po pierwsze, nie wzięła się znikąd, po drugie, nie jest zupełnie niczym zagrożona. Pozostaje czekać na trasę, by móc teraz na żywo ocenić, które kompozycje z “Hackney Diamonds” rzeczywiście tym materiałem na klasyki są. Na płycie kandydatów jest wiele, ale w przypadku takiego zespołu, jak The Rolling Stones, to właśnie pokaz na żywo będzie tym, co ostatecznie zadecyduje o wielkości. Co do jednego nie mam wątpliwości - Stonesi to diamenty rocka - doceniajmy ich najmocniej, jak się da.

Najlepsze kompozycje z albumu: ""Mess It Up", "Get Close", "Angry", "Sweet Sounds of Heaven", "Bite My Head Off"

Ocena: 9/10