Zbuntowani przeciw latom 80. Skąd wzięła się nazwa Paisley Underground?
Wczesne lata 80. to czas, gdy muzyczną sceną trzęsły chłodne, syntezatorowe brzmienia new wave i surowa energia punk rocka. W samym sercu słonecznego Los Angeles, narodziła się jednak podziemna rewolucja. Grupa młodych zespołów, kompletnie znużona wszechobecną modą, postanowiła wypiąć się na teraźniejszość i cofnąć muzyczny zegar o dwie dekady. Tak narodziła się scena Paisley Underground, niezwykły ruch, który wskrzesił psychodeliczne wibracje lat 60., ale przepuścił je przez filtr garażowej furii i etosu DIY, wyniesionego prosto z punka. Był to artystyczny bunt z premedytacją, który zagrał na nosie epoce plastiku i udowodnił, że gitarowe melodie i hipisowska swoboda wciąż mają potężną moc.
Nazwa ruchu, która genialnie oddała jego retro charakter, wpadła do głowy niemal z przypadku. W 1982 roku Michael Quercio, frontman formacji The Three O'Clock, w rozmowie z „LA Weekly” rzucił hasłem „Paisley Underground”, opisując muzykę graną przez jego kapelę, The Bangles i Rain Parade. Frazę podrzucił mu kumpel, a Quercio instynktownie poczuł, że to strzał w dziesiątkę. Idealnie pasowała do tego, co robili, czyli tworzenia nowej muzyki z korzeniami głęboko w przeszłości, ale działającej na undergroundowych zasadach.
Jak brzmiał bunt Paisley Underground? Poznaj najważniejsze zespoły tej sceny
Brzmienie Paisley Underground było wybuchowym koktajlem, który trafnie ochrzczono mianem „małżeństwa klasycznego rocka i punka”. Zespoły sceny, choć złożone z utalentowanych muzyków, napędzała amatorska, dzika pasja, będąca spadkiem po punkowej eksplozji. Dream Syndicate budował hipnotyczne ściany przesterowanych gitar, czerpiąc z dziedzictwa The Velvet Underground i surowej mocy Crazy Horse. Z kolei Rain Parade malował melodyjne pejzaże inspirowane The Beatles i Love, podczas gdy Green on Red uderzał w mroczne, psychodeliczne tony w stylu The Doors.
Ta scena tętniła życiem i była mocno zintegrowana. Jej trzonem były takie składy jak The Bangles, które z czasem wbiły się na szczyty list przebojów, pionierski Dream Syndicate czy uwielbiany przez krytyków Rain Parade. Do tej paczki zaliczano również The Three O'Clock, zanurzony w country-rocku The Long Ryders czy Mazzy Star, który wyrósł na zgliszczach formacji Opal. Zespoły nie tylko dzieliły ze sobą scenę, ale i tworzyły wspólne projekty, jak choćby supergrupę Rainy Day. Muzycy z kluczowych kapel nurtu spotykali się, by nagrywać covery swoich idoli z lat 60. i 70., oddając w ten sposób piękny hołd utworom Boba Dylana czy Buffalo Springfield.
Prince był ich największym fanem. Jak przetrwała rewolta Paisley Underground?
Echa kalifornijskiej sceny niosły się daleko poza undergroundowe kluby Los Angeles, a jej największym i najbardziej nieoczekiwanym fanem okazał się sam Prince. Artysta był tak zajarany tym ruchem, że swoją wytwórnię i studio nagraniowe ochrzcił mianem Paisley Park Records. To właśnie on podarował The Bangles megahit „Manic Monday”, który wystrzelił zespół na orbitę popularności, a także podpisał kontrakt z The Three O'Clock. Susanna Hoffs z The Bangles wspominała nocną sesję w studio Prince'a, podczas której artysta zaczął perfekcyjnie grać ich własne piosenki, co dosłownie wbiło zespół w ziemię i pokazało jego autentyczną fascynację.
Choć Paisley Underground najgłośniej grało w połowie lat 80., dziedzictwo sceny okazało się niezwykle trwałe. Ruch, który wystartował jako bunt przeciwko współczesnym trendom, po latach sam stał się potężną inspiracją. W 2013 roku, po ćwierćwieczu ciszy, reaktywował się zespół The Three O'Clock, by zagrać na słynnym festiwalu Coachella. Chwilę później cztery kluczowe formacje, czyli The Bangles, Dream Syndicate, Rain Parade i The Three O'Clock, ruszyły na wspólne koncerty, a w 2018 roku wydały album „3x4”, na którym każdy z zespołów wziął na warsztat utwory pozostałych. To był piękny powrót do korzeni, który udowodnił, że prawdziwa muzyka nie ma daty ważności. Ta rewolta przetrwała próbę czasu, bo od początku grano w niej o coś więcej niż tylko sezonową popularność.