Zabiła go własna gitara. Tragiczna śmierć Keitha Relfa z The Yardbirds
Rock'n'rollowy panteon jest gęsto zaludniony przez tragiczne postaci, ale historia Keitha Relfa to jeden z jego najmroczniejszych i najbardziej absurdalnych rozdziałów. Frontman legendarnej formacji The Yardbirds odszedł 12 maja 1976 roku, mając zaledwie 33 lata, w sposób, który brzmi jak ponury żart losu. Zabiła go jego własna gitara elektryczna. Sceną tej tragedii stała się piwnica w jego domu w Whitton, gdzie artysta pracował nad nowym materiałem. Wadliwe, nieuziemione okablowanie instrumentu okazało się śmiertelną pułapką. Gdy Relf, stojąc na metalowej rurze gazowej, dotknął gitary, jego ciało zamknęło obwód elektryczny. Makabrycznego wymiaru całej historii dodaje fakt, że jego zwłoki odnalazł ośmioletni syn Daniel.
Do tragicznego finału bez wątpienia przyczynił się kruchy stan zdrowia muzyka. Relf od dziecka zmagał się z przewlekłą astmą, a w 1964 roku, podczas trasy po Stanach, jedno z jego płuc zapadło się i musiało zostać usunięte, co z czasem doprowadziło do rozedmy. Istnieją również sugestie, że przyjmowane przez niego leki na schorzenia oddechowe, takie jak teofilina, mogły powodować zaburzenia rytmu serca. Elektryczny cios, który dla zdrowej osoby mógłby skończyć się jedynie wstrząsem, dla jego osłabionego organizmu okazał się zabójczy, nie dając mu absolutnie żadnych szans.
Gdy Page i Clapton zostawali bogami, Keith Relf ledwo wiązał koniec z końcem
Podczas gdy jego byli koledzy z The Yardbirds, Eric Clapton, Jeff Beck i Jimmy Page, przebijali się do rockowej stratosfery, Keith Relf po rozpadzie grupy w 1968 roku świadomie zszedł na dalszy plan. Nie porzucił jednak muzyki, a jedynie zaczął eksplorować jej mniej komercyjne terytoria. Najpierw wraz z perkusistą Jimem McCarty'm stworzył akustyczny duet Together, a następnie powołał do życia progresywną formację Renaissance, w której na wokalu wspierała go siostra Jane. Jego ostatnim muzycznym zrywem był hardrockowy zespół Armageddon. W 1975 roku wydali obiecujący debiutancki album, jednak bez wsparcia wytwórni i menedżera, całe przedsięwzięcie było z góry skazane na porażkę.
Ostatnie lata życia Relfa naznaczone były walką z problemami finansowymi i osobistymi. Tantiemy z nagrań The Yardbirds spływały nieregularnie, a jako ojciec dwóch synów, muzyk ledwo wiązał koniec z końcem, mieszkając w bardzo skromnych warunkach. Wbrew wizerunkowi gwiazdy rocka, był introwertykiem, który stronił od blasku fleszy. Zamiast na branżowych imprezach, wolał spędzać czas na wędkowaniu, daleko od całego zgiełku. Zaledwie dziesięć dni przed śmiercią nagrał utwór „All The Fallen Angels”, który okazał się jego proroczym, muzycznym testamentem.
Mit o śmierci w wannie. Prawdziwa historia tragedii Keitha Relfa
Śmierć Keitha Relfa przez lata była spowita mgłą tajemnicy i dezinformacji, do czego przyczyniła się powściągliwość rodziny w dzieleniu się bolesnymi szczegółami. Wokół tragedii szybko narosła czarna legenda, jakoby muzyk zginął, grając na gitarze w wannie, co utrwaliło jego wizerunek jako ofiary rock'n'rollowej nonszalancji. Nawet data jego zgonu budzi kontrowersje. Chociaż oficjalnie zmarł 12 maja, informację podano do wiadomości publicznej dwa dni później, przez co w wielu źródłach błędnie figuruje data 14 maja. Te nieścisłości sprawiły, że jego historia stała się jeszcze bardziej zagmatwana.
Spóźnione uznanie nadeszło dopiero w 1992 roku, gdy grupa The Yardbirds została wprowadzona do Rock and Roll Hall of Fame. Nagrodę w imieniu Keitha odebrała jego żona i synowie. Jego unikalny, nieco melancholijny wokal, będący konsekwencją problemów zdrowotnych, stanowił idealne dopełnienie brzmienia zespołu, chociaż często spotykał się z krytyką. Ostatecznie, tragiczny wypadek Relfa stał się ponurym ostrzeżeniem dla całej branży, brutalnie przypominając o fundamentalnym znaczeniu bezpieczeństwa sprzętu. To historia pioniera, który utorował drogę gitarowym bogom, by ostatecznie polec w walce z instrumentem, który był całym jego światem.