Jeden utwór, który zrodził cały album. Jak powstały 'Murder Ballads'?
Gdy 5 lutego 1996 roku Nick Cave wypuścił w świat album „Murder Ballads”, nie wymyślił koła na nowo. Nasmarował je jednak krwią i puścił z najstromszej górki, reanimując z potężnym, rockowym kopem tradycję sięgającą XVI-wiecznej Europy. Te krwawe opowieści o zbrodni, przywleczone przez osadników do Ameryki i przefiltrowane przez brudnego bluesa z delty Missisipi, od dawna siedziały w głowie artysty niczym upiór. Ziarno zła zostało zasiane już podczas sesji do płyty „Henry's Dream” z 1992 roku, kiedy narodził się potężny, muzyczny monolit „O'Malley's Bar”. To właśnie ta czternastominutowa epopeja o mordercy stała się kamieniem węgielnym, a może raczej nagrobnym, dla całego konceptu, w którym Cave zderzył folkowe korzenie z nowoczesnym, rockowym uderzeniem. W ten sposób stworzył dzieło, które dźwigało na swoich barkach, jak celnie ujął to Entertainment Weekly, „wagę wieków”.
Dlaczego jedyny utwór bez morderstwa zaśpiewali PJ Harvey i Shane MacGowan?
Ta rockowa hybryda została zbudowana na fundamencie mrocznego dualizmu. Płyta pulsuje w rytmie dwoistej natury, gdzie z jednej strony Cave serwuje nam opowieści zrodzone w jego własnej, pokręconej wyobraźni, a z drugiej bierze na warsztat stare, zakurzone pieśni, by wypatroszyć je i złożyć na nowo. Artysta podszedł do materiału źródłowego z pasją nekromanty, czego dowodem jest utwór „Stagger Lee”, oparty na autentycznej transkrypcji z 1967 roku, dokumentującej afroamerykańską legendę o zabójstwie z 1895 roku. Podobny los spotkał „Henry Lee”, wywodzący się ze starej szkockiej ballady. Cave nie bał się jednak wsadzić kija w mrowisko, brutalnie rozpychając się łokciami w ciasnych ramach gatunku w numerze „The Curse of Millhaven”, gdzie stery narracji oddaje czternastoletniej masowej morderczyni. Na sam koniec, gdy kurz po bitwie opada, na stół trafia zaskakujący cover „Death Is Not the End” Boba Dylana. To jedyny utwór na płycie, w którym nikt nie kończy w piachu, a który sam autor określił mianem „żartobliwej kropki”, zapraszając do nagrań całą śmietankę alternatywnej sceny, z PJ Harvey i Shane’em MacGowanem na czele.
Dlaczego Cave bał się sukcesu piosenki nagranej z Kylie Minogue?
Jednak prawdziwą bombę Cave zdetonował, zapraszając do studia kogoś z zupełnie innej muzycznej galaktyki. Taranem, który wyważył drzwi do mainstreamu i wpuścił mrok na salony, okazał się diaboliczny pakt z aniołem popu, samą Kylie Minogue, w utworze „Where the Wild Roses Grow”. Artysta, który od lat nosił w sobie „cichą obsesję” na punkcie australijskiej gwiazdy, napisał piosenkę specjalnie dla niej, czerpiąc inspirację z tradycyjnej ballady „Down in the Willow Garden”. Numer, katowany bez litości przez MTV, zdobył dwie nagrody ARIA w 1996 roku i wystrzelił album na szczyty list przebojów. Mimo to Cave miał słodko-gorzkie odczucia, obawiając się, że ta piękna, lecz zwodnicza przynęta przyciągnie słuchaczy nieprzygotowanych na krwawą jatkę, która czekała na reszcie krążka. Swój środkowy palec wymierzony w branżowe konwenanse pokazał jednak dobitnie, odmawiając przyjęcia nominacji MTV dla najlepszego artysty. Stwierdził krótko, że jego muza nie jest koniem wyścigowym i nie zamierza brać udziału w żadnych cholernych zawodach.
Od płyty roku do oskarżeń o rasizm. Jakie kontrowersje wzbudził ten krążek?
Ten buntowniczy gest nie powstrzymał ani fali zachwytów, ani lawiny oskarżeń, które spłynęły na album. Choć krytycy z NME i Melody Maker niemal jednogłośnie okrzyknęli go płytą roku, „Murder Ballads” nie przeszło przez świat bezboleśnie. Interpretacja „Stagger Lee” ściągnęła na Cave'a gromy za apropryjację i pomijanie czarnych korzeni legendy, a balladzie z Kylie Minogue oberwało się za rzekome romantyzowanie zabójstw kobiet. Mimo tych burz, dzieło Nicka Cave’a and the Bad Seeds przetrwało próbę czasu jak hartowana stal, pozostając artystyczną medytacją nad śmiercią, która jest, jak trafnie podsumował Select Magazine, „jednocześnie piękna i prawdziwie niepokojąca”. Sam Cave w 2018 roku przyznał, że album był eksperymentem, w którym badał granice przemocy w języku. To tylko cementuje jego status jako dzieła piekielnie inteligentnego, prowokacyjnego i, co najważniejsze, wciąż tnącego jak brzytwa.