Powrót do krainy rockowych marzeń. Red Hot Chili Peppers, Iggy Pop i The Mars Volta zagrali na Narodowym! [RELACJA + FOTO]

2023-07-03 11:22

W końcu, po sześciu latach, do Polski powróciła prawdziwa legenda klasycznego, kalifornijskiego rockowego grania. Panowie z Red Hot Chili Peppers byli w naszym kraju ostatnio jeszcze z Joshem Klinghofferem w składzie, teraz zaś zawitali w tym najbardziej kultowym i uwielbianym kształcie. Grupa zaprosiła do wspólnej podróży “ojca chrzestnego punk rocka”, Iggy’ego Popa i grupę The Mars Volta. Pierwszego dnia lata Warszawa stała się więc prawdziwą krainą marzeń dla fanów ciężkich brzmień!

Gdy w 2019 roku stało się jasne, że do składu Red Hot Chili Peppers wraca John Frusciante, fani dosłownie oszaleli. Choć historia gitarzysty i zespołu jest dość burzliwa, nie ma żadnych wątpliwości co do tego, że John jest prawdziwą duszą zespołu - to właśnie z nim grupa nagrała swoje najlepsze, najbardziej kultowe albumy. Szybko stało się jasne, że powstaje nowa muzyka, a wieści te praktycznie potwierdzono, gdy we wrześniu 2021 roku formacja ogłosiła światową trasę koncertową. Początkowo, ku niepocieszeniu polskich fanów, nie objęła ona swoim zasięgiem Polski. 

Apetyt rodzimych wielbicieli na występ grupy w naszym kraju tylko wzrósł, gdy 4 lutego 2022 roku ogłosiła ona wydanie nowego, pierwszego od szesnastu lat z udziałem Johna Frusciante, albumu. Krążek “Unlimited Love” ukazał się 1 kwietnia, wtedy też wystartowała trasa. Nie da się ukryć, że występy te były różne, a fani szeroko komentowali nie tylko dobór setlisty, ale także formę wokalną Anthony’ego Kiedisa. Jakie było zaskoczenie wszystkich, gdy raptem cztery miesiące po premierze albumu, “papryczki” zapowiedziały kolejny! “Return of the Dream Canteen” został wydany w październiku 2022 roku i szybko ogłoszono następne koncerty formacji - w tym wyczekiwany, pierwszy od sześciu lat w Polsce w ogóle i pierwszy od szesnastu lat z Frusciante w składzie, koncert Red Hotów na PGE Narodowym.

Legenda wiecznie żywa!

Jeszcze ciekawiej się zrobiło, gdy okazało się, że gościem specjalnym warszawskiego pokazu jest Iggy Pop, a skład szybko uzupełnili Panowie z The Mars Volta. Fani mówili nawet między sobą, że mamy do czynienia wręcz z mini festiwalem! Wydarzenie przypadło na 21 czerwca, a więc na dzień Przesilenia Letniego, na najkrótszą noc w roku, która dla fanów ciężkich brzmień stała się nocą genialnych przeżyć.

Całość rozpoczął program The Mars Volta, po których scenę przejął Iggy Pop. Muzyk wydał w tym roku świetnie przyjęty przez branżę krążek “Every Loser” udowadniając, że mimo 76 lat na karku wciąż jest on dosłownie uosobieniem punk rocka. Iggy wrócił do Polski po niecałym roku, po genialnym pokazie na OFF Festivalu. Już od pierwszych nut Stadion Narodowy dosłownie nasiąknął punk rockowym duchem. Krótki, bo liczący zaledwie dziewięć utworów, set rozpoczął się od energicznego wykonania “Five Foot One”, a publika, zespół i sam Iggy rozkręcali się kolejno przez “T.V. Eye”, “Modern Day Rip Off”, aż po klasyk klasyków - “Raw Power”. Tak więc gdy ze sceny wybrzmiały pierwsze akordy “The Passenger”, zebrani na Narodowym fani dosłownie oszaleli, a nastrój ten nie opuszczał do samego końca. Pop jest w genialnej formie wokalnej, scenicznej. Choć widać, że ma on problemy z poruszaniem się, nikt nie będzie w stanie zastąpić go na scenie - to urodzony frontman, performer, który daje z siebie wszystko i pozostaje w stałym kontakcie z zespołem, fanami. Możliwość zobaczenia go na żywo, usłyszenia “Lust for Life”, “I Wanna Be Your Dog”, “Search and Destroy” i najnowszego “Frenzy” to jak błogosławieństwo, coś, co przeżyć powinien każdy fan punka. Już pokaz Iggy’ego udowodnił jedno - Narodowy daje radę! Nagłośnienie było świetne, a ja tylko modliłam się, by utrzymało się to także na Red Hotach.

ZOBACZ TAKŻE: "Ojciec chrzestny punka" w pigułce. Iggy Pop, "Every Loser" - recenzja

Red Hot Chili Peppers - 7 najlepszych piosenek z albumu “Unlimited Love”

Ogrom nieograniczonej miłości

Główne gwiazdy wieczoru pojawiły się na scenie niemal punktualnie. Pokaz rozpoczął się od genialnej improwizacji w wykonaniu Flea, Johna i Chada. Nie powiem, miałam pewne obawy co do tego koncertu. Tak jak pisałam wyżej, różne rzeczy działo się na występach na trasie do tej pory - czasem brak energii, chemii, w dużej ilości przypadków naprawdę pozostawiająca wiele do życzenia forma wokalna Anthony’ego. Do tego wiadomo, Narodowy. Jednak już te intro pokazało, że przed nami co najmniej dwie godziny magii. Pierwszym utworem na setliście okazał się być “Around the World” - wspaniały, do tego świetnie śpiewający Kiedis! Kolejne numery, to kolejne klasyki - “The Zephyr Song” i “Snow ((Hey Oh))”. Nie trzeba było długo czekać, aby usłyszeć pierwszy utwór z pierwszego z powrotnych krążków - do tego formacja postawiła na mój ukochany z “Unlimited Love” “Here Ever After” - nie mogło być lepiej! Zespół słynie z improwizacji, które wybrzmiewają przy okazji najbardziej klasycznych kawałków - te oczywiście pojawiały się od samego początku, a obserwowanie tego, jak świetnie rozumieją się Flea i John to coś zupełnie najpiękniejszego!

No właśnie, John. Muzyk dostał dwa momenty - wykonał cover utworu “Dreamboy/Dreamgirl” z repertuaru Cynthia & Johnny O i “Neighborhood Threat”, który oryginalnie śpiewa… Iggy Pop (Frusciante zaśpiewał ten numer po raz pierwszy na żywo od 1998 roku!). Matko, co to jest za talent! Frusciante już dawno udowodnił, że jest nie tylko genialnym gitarzystą, ale przy tym wspaniałym, utalentowanym wokalistą. Pokaz obfitował w utwory, w których John mógł pokazał w pełni swoje umiejętności, a w momencie, gdy ze sceny wybrzmiewały jego solówki, jak chociażby w świetnie wypadającym na żywo “Eddie”, nie można było oderwać od niego wzroku! To wspaniale, że wrócił, że tworzy, nagrywa, występuje na żywo. Frusciante jest człowiekiem pełnym pasji, według mnie jednym z najlepszych gitarzystów w historii, szczególnie, jeśli weźmiemy pod uwagę występy na żywo. Móc zobaczyć go na scenie PGE Narodowego po tylu latach od ostatniej wizyty w Polsce - nie można sobie wyobrazić nic lepszego!

Coś dla każdego

Ciężko było przewidzieć, jakiej setlisty można spodziewać się po koncercie, gdyż Panowie zaskakują fanów praktycznie na każdym pokazie. Było pewne, że pojawi się coś z grona największych klasyków oraz oczywiście z najnowszych płyt. Zestaw utworów okazał się być naprawdę zróżnicowany, a przez to tak fantastyczny - największe przeboje, z “Otherside”, klimatycznym “Soul to Squeeze”, ciężkim, wspaniałym na żywo “Don’t Forget Me” , letnim, mającym w sobie ten najlepszy, kalifornijski klimat “Tell Me Baby” i legendarnym, pozostawionym na sam koniec “By the Way” na czele to jak spełnienie marzeń dla każdego fana “papryczek”. Nie zabrakło też, tak bardzo wyczekiwanego, “Californication” - w trakcie jego wykonywania tłum był dosłownie jak zahipnotyzowany! Setlistę zdominowały właśnie kompozycje z tych najlepszych płyt - “Californication”, “By the Way” i “Stadium Arcadium”, w tym, dla mnie przynajmniej, zupełna niespodzianka, w postaci “She’s Only 18”. Anthony, John, Flea i Chad powrócili oczywiście na bis, zabierając w jego ramach publiczność do czasów “Blood Sugar Sex Magik”, dzięki wspaniałemu “Give It Away” i “I Could Have Lied”.

To jak początek kalifornijskiego lata!

Zespół pokazał, że jest naprawdę w szczytowej formie. Każdy z muzyków dawał z siebie dosłownie wszystko - Chad to Bóg perkusji, jeden z najlepszych, nic dziwnego, że jest tak rozchwytywany! Flea skacze po scenie z gracją dosłownie tancerza, do tego dając nam najlepsze partie basu, jakich można się spodziewać. John to mistrz, który całym sobą przeżywa to, co gra, czego najlepszym dowodem wciąż pozostaje “Eddie”, a Kiedis naprawdę dał radę, starał się i wypadał świetnie nie tylko w tych energetycznych kawałkach, ale też tych bardziej intymnych. Muzycy cały czas pozostawali w świetnym kontakcie z publiką, a ta, jak najbardziej mogła, zagrzewała ich do gry. 

Nagłośnienie nie zawiodło, każdy numer, każdy akord, riff, były świetnie słyszalne. Nie można też nie wspomnieć o aranżacji sceny - wykorzystywane animacje tak świetnie oddawały klimat muzyki i całego Red Hot Chili Peppers. Szczególnie przepiękna była ta, pojawiająca się przy okazji wspaniałego, wyrastającego już chyba na kolejny hymn “papryczek”, “Black Summer”. Momentami miałam wrażenie, że ktoś tu przesadził ze światłami i musiałam odwracać wzrok, gdyż było tego dla mnie trochę za dużo, ale to naprawdę drobna uwaga, zupełnie do pominięcia.

To trzeba przeżyć na własnej skórze!

Red Hot Chili Peppers i Iggy Pop to już weterani sceny, The Mars Volta troszkę mniej. Legendarna formacja i charyzmatyczny artysta udowadniają jednak, że wciąż mają masę do zaoferowania, a ich koncerty są jednymi z tych, na które koniecznie trzeba się udać, choć ten jeden jedyny raz w życiu. Nie można sobie wyobrazić lepszego rozpoczęcia lata i najkrótszej nocy w ro(c)ku!