Ostoja indie rocka. Inhaler, “Cuts & Bruises” [RECENZJA]

i

Autor: Materiały prasowe - fot. Lewis Evans Recenzja albumu "Cuts & Bruises" grupy Inhaler

Ostoja indie rocka. Inhaler, “Cuts & Bruises” [RECENZJA]

2023-02-22 11:43

Irlandzka formacja bardzo szybko zdobyła popularność i powszechne uznanie po premierze swojego debiutanckiego albumu. Nie można jednak powiedzieć, że wpływu na to nie miały korzenie wokalisty Inhalera. Za sprawą drugiego krążka zespół na pewno pozostanie na szczycie - kiedy jednak zdecyduje się opuścić swoją bezpieczną przestrzeń?

Historia Inhalera sięga aż 2012 roku, kiedy to koledzy ze studiów, Elijah Hewson, Robert Keating i Ryan McMahon, zdecydowali się założyć zespół. Grupa przybrała swoją nazwę trzy lata później, wtedy też skład uzupełnił Josh Jenkinson. Już w 2017 roku ukazał się debiutancki singiel kapeli, dzięki któremu ta szybko zwróciła na siebie uwagę słuchaczy i krytyków. Już trzy lata później zespół był wskazywany jako jedna z nadziei współczesnego rocka. Przełomem okazał się być wydany w połowie lipca 2021 roku debiutancki album grupy - “It Won't Always Be Like This” dotarł na szczyty list przebojów w Irlandii i Wielkiej Brytanii. Nie da się ukryć, bardzo duży wpływ miały na to korzenie.

Ta krew płynie w twoich żyłach

Wokalistą zespołu jest Elijah Hewson. Nazwisko to od razu rzuci się w oczy naprawdę wiernym fanom muzyki - takie samo nosi lider innej, legendarnej już irlandzkiej formacji, Bono. Nie ma przypadków - Elijah to prywatnie syn wokalisty U2, co da się także wyraźnie usłyszeć na debiucie Inhalera. W świecie, w którym coraz głośniej i coraz bardziej krytycznie mówi się o uprzywilejowanych dzieciach słynnych rodziców, którzy z racji samego pochodzenia mają ułatwiony start, Hewson musi udowodnić dwa razy, a może nawet trzy razy, bardziej, że nie przez przypadek on sam i jego zespół znaleźli się w miejscu, w którym są jedenaście lat po starcie projektu.

O nowych projektach, uczuciach i pierwszym razie w Polsce. ATREYU dla Eski Rock

Indie rock w najlepszym wydaniu

Debiut zespołu był dla mnie jak powiew świeżości. Zwrócił uwagę duchem młodości, miłości do muzyki, ogromną dozą pozytywnej energii. “It Won't Always Be Like This” od razu skojarzył mi się z brzmieniem takich grup, jak Kings of Leon, Arctic Monkeys, czy w jakimś stopniu The Black Keys. Członkowie Inhalera nie ukrywają zresztą, że zespoły te, szczególnie te dwa pierwsze, mają na nich bardzo duży wpływ i są ogromnie wdzięczni, że mają możliwość występowania u ich boku, uczenia się od nich, nabierania doświadczenia. A jak jest z U2? No przepraszam, choćbym nie wiem jak chciała, nie uniknę myśli o twórczości tej grupy, tym bardziej, że da się wyczuć pewien jej klimat w stylistyce Inhalera, szczególnie na wydanym w piątek 17 lutego “Cuts & Bruises”.

Daj sobie czas

Drugi album studyjny grupy już od pierwszych nut, od otwierającego “Just To Keep You Satisfied”, daje do zrozumienia, że ta nie odeszła drastycznie od tego, co zaprezentowała na pierwszym wydawnictwie. Stylistycznie utwór ten bardzo przypomina tytułową kompozycję z debiutu formacji. Całościowo jednak można wyczuć pewną różnicę - “Cuts & Bruises” nie jest tak łatwo przyswajalny i nie ukrywam, że musiałam się z nim nieco osłuchać i wiem już,  że można z niego wyłapać naprawdę świetne smaczki.

Na pierwszy ogień produkcja, za którą ponownie odpowiada Anthony Genn. Brytyjczyk, który karierę zaczynał w Pulp, wie co zrobić, aby nadać muzyce Inhalera taki charakterystyczny klimacik, sprawiający wrażenie, jakbyśmy mieli do czynienia z albumem, wydanym na przełomie lat 70. i 80. w słonecznej Kalifornii, z drugiej zaś garściami czerpiący z tradycji garażowego rocka z początku lat 2000. To właśnie dlatego najnowszy album kapeli brzmi tak nie oczywiście, a przy tym niezwykle interesująco.

Materiał na mainstream?

Zasadnicze pytanie brzmi - czy Inhaler chce się przebić i na dobre osadzić w mainstreamie? Nie wydaje mi się, żeby taki był ich główny cel. Oczywiście, na “Cuts & Bruises” nie brak materiałów na radiowe przeboje - ejtisowy “Love Will Get You There”, monumentalny, z genialną partią perkusji i wpadającym w ucho refrenem “These Are The Days”, oda do korzeni, czyli “Dublin in Ecstasy” czy tak niesamowicie uwodzące “Valentine”. Dużo więcej tu jednak brzmienia, które ma nie tyle wartość mainstreamową, co artystyczną. Patrzenie w stronę Arctic Monkeys nie poszło na marne. Brytyjski zespół, mający staż o dokładnie dziesięć lat dłuższy od Panów z Inhalera, wydał w październiku swój najnowszy album, zatytułowany “The Car”, już uważany za szczytowe osiągnięcie formacji. Po ‘Cuts & Bruises” wyraźnie słychać, że kapela garściami czerpie z dokonań starszych kolegów, próbując robić wszystko po swojemu, nie pod dyktando rynku, który ma swoje określone wymagania. To oczywiste, że Inhaler od początku był kierowany na kandydata na jedną z najważniejszych współczesnych grup rockowych. Oni nawet nie próbują z tym walczyć, robią to jednak po swojemu.

Plusy i minusy

“Cuts & Bruises” ma swoje lepsze i słabsze momenty. Wspomniane wyżej utwory, te najbardziej skierowane do mainstreamu są najlepsze, najszybciej wpadają w ucho i pokazują potencjał grupy. Z drugiej strony mamy tu nieco nużące “So Far So Good” (co ciekawe, według zespołu najbardziej nawiązujący do tradycji Arctic Monkeys) czy “Perfect Storm”. Największym zaskoczeniem okazały się dla mnie dwie kompozycje, zamykające krążek - “The Things I Do” ma tak wciągający klimat, nawiązujący do tradycji R&B, że aż chciałoby się, żeby zespół poszedł w tym kierunku nieco bardziej. “Now You Got Me” to najmocniejsza pozycja na wydawnictwie, mająca w sobie coś z industrialu, post-punku, a momentami nawet hard rocka.

Wspólna radość z bycia razem

“Cuts & Bruises” to wyraźna kontynuacja debiutu zespołu. Młodej, początkującej jeszcze grupy, która dopiero się kształtuje, która ma jednak już na siebie jakiś pomysł, który równocześnie cały czas dopracowuje. Czy wydawnictwo to przynosi coś super nowego, innowacyjnego, czegoś, czego w rocku nie było, czego ten gatunek potrzebował? No nie, ale jest przy tym równocześnie wspaniałym wyrazem miłości do muzyki, do jej największych przedstawicieli, połączonym z wyraźną chęcią poszukiwań. To płyta o byciu razem, o wspólnym odnajdywaniu radości w tworzeniu. Dlaczego więc nie dać się temu ponieść?

Ocena: 7/10

Najlepsze numery z albumu: “Valentine”, “These Are The Days”, “Love Will Get You There”, “Dublin in Ecstasy”, “The Things I Do”