Od Woodstock do kampera. Tragiczny finał pioniera funku
Każda rock'n'rollowa historia to sinusoida wzlotów i upadków, ale mało która jest tak stroma jak ta należąca do Sly Stone'a. Geniusz funku i jedna z najjaśniejszych gwiazd legendarnego Woodstock, który zmarł w czerwcu tego roku, swoją muzyczną podróż zakończył w tragicznym zapomnieniu. Jego symboliczny upadek trwał dekadami, a luksusowe wille, w których brylował u szczytu sławy, zamienił na blaszane cztery kółka kampera zaparkowanego gdzieś na ulicach Los Angeles. Lider Sly and the Family Stone, formacji, która zburzyła rasowe bariery w amerykańskim rocku, stał się cieniem dawnego siebie. Pochłonął go piekielny koktajl narkotyków i paranoi, który skutecznie odizolował go od sceny, przyjaciół i rzeczywistości. To jedna z najbardziej dramatycznych opowieści o samozniszczeniu, jaka wybrzmiała w historii muzyki.
Sly Stone nagrał płytę w paranoi. To był początek końca jego zespołu
Punktem zwrotnym, w którym muzyczna energia ustąpiła miejsca mrokowi, był album „There’s A Riot Goin’ On” z 1971 roku. To przełomowe, duszne dzieło powstało w oparach narkotykowej psychozy, gdy artysta całkowicie odciął się od zespołu. Zamurowany w studiu, nagrywał większość partii w samotności, a żywą perkusję zastąpił mechanicznym pulsem automatu, nadając płycie ciężki, klaustrofobiczny klimat. Ta płyta to dźwiękowy zapis jego stanu umysłu. Plotki głoszą, że jego obsesja na punkcie bezpieczeństwa sięgnęła absurdu, gdy kazał zaklejać taśmą wszystkie szczeliny w drzwiach studia, by nikt go nie podsłuchiwał.
Wewnętrzne demony nie pozostały jednak w czterech ścianach. Szybko wdarły się na scenę i rozsadziły zespół od środka. Perkusista Greg Errico rzucił pałeczki jako pierwszy, a zaraz po nim odszedł legendarny basista Larry Graham. Ten drugi był przekonany, że Stone nasłał na niego ochroniarzy z zamiarem likwidacji. W 1974 roku artysta zamienił koncert w Madison Square Garden w kiczowaty, spontaniczny ślub, a ostateczny gwóźdź do trumny zespołu został wbity rok później. Występ w nowojorskim klubie na 6000 miejsc przyciągnął zaledwie garstkę fanów, co było bolesnym dowodem na to, że publiczność straciła do niego cierpliwość.
Ostatnia spowiedź "J.D. Salingera funku". Co Sly Stone wyznał w autobiografii?
W latach 80. i 90. Sly Stone zniknął z radarów, stając się muzycznym duchem i zyskując przydomek „J.D. Salingera funku”. Jego publiczne występy, jeśli w ogóle do nich dochodziło, były istną rosyjską ruletką. Notoryczne spóźnienia, setlisty skrócone do kilku numerów, a czasem po prostu pusta scena i wściekły tłum, doprowadziły go do finansowej ruiny. Próba powrotu na trasie w 2006 roku również zakończyła się skandalem. Artysta pojawiał się na scenie na zaledwie dwa lub trzy utwory, doprowadzając do furii publiczność, która zapłaciła za pełnoprawny koncert.
Tuż przed śmiercią, w 2023 roku, Stone podjął ostatnią próbę rozliczenia się z demonami przeszłości, wydając autobiografię „Thank You (Falettinme Be Mice Elf Agin)”. W książce, którą spisał z pomocą Bena Greenmana, przyznał się do wyniszczającej walki z nałogiem. Wyłania się z niej obraz człowieka zmęczonego, z dziurami w pamięci i przepełnionego żalem do świata. To gorzkie podsumowanie życia artysty, który, jak wspominali przyjaciele, „miał wszystko i niemal świadomie to wszystko stracił”. Jego historia to potężny, funkowy groove, który został bezpowrotnie zagłuszony przez szum szaleństwa. To przestroga wypisana w nutach o tym, jak cienka jest granica, gdy podkręca się głośność życia do jedenastu.