Dlaczego Lou Reed popełnił komercyjne samobójstwo albumem "Metal Machine Music"?
Dokładnie pół wieku temu, w lipcu 1975 roku, Lou Reed postanowił popełnić jeden z najbardziej spektakularnych aktów artystycznego sabotażu w historii muzyki. Zamiast kolejnego hitu, zrzucił na rynek podwójny album „Metal Machine Music”, który był niczym innym jak dźwiękową bestią. Sześćdziesiąt cztery minuty czystego, niestrukturalnego hałasu, w którym gitarowe sprzężenia i studyjne manipulacje zastąpiły melodię, rytm i wokal. Komercyjna katastrofa była nieunikniona. Płyta rozbiła się o mur niezrozumienia, a zdezorientowani fani masowo zwracali ją do sklepów, co doprowadziło do jej wycofania zaledwie po trzech tygodniach. A jednak to właśnie to artystyczne harakiri z czasem zyskało status dzieła kultowego, stając się kamieniem węgielnym dla muzyki industrialnej i noise'owej oraz natchnieniem dla takich ekip jak Sonic Youth czy Merzbow.
Szok wywołany premierą „Metal Machine Music” był tym potężniejszy, że Lou Reed znajdował się wówczas na samym szczycie komercyjnej drabiny. Jego poprzedni krążek, „Sally Can't Dance” z 1974 roku, wbił się na 10. miejsce listy Billboard 200, co było jego najlepszym wynikiem w Stanach. Publiczność, która oczekiwała kolejnej dawki glamrockowych szlagierów, otrzymała zamiast tego bezkompromisową ścianę dźwięku prosto w twarz. Ta radykalna wolta stylistyczna, wykonana w momencie największego triumfu, na zawsze zapisała album w annałach rocka jako jeden z najodważniejszych i najbardziej konfrontacyjnych manifestów w jego dziejach.
Nazywali to "jękami galaktycznej lodówki". A jeden krytyk okrzyknął arcydziełem
Proces narodzin tego dźwiękowego monstrum był równie pokręcony co jego zawartość. Reed, niczym szalony naukowiec, zamknął się w swoim nowojorskim mieszkaniu i nagrał całość na magnetofonie szpulowym Uher. Ustawił dwie gitary o identycznym stroju naprzeciwko wzmacniaczy, by sprowokować potężne sprzężenie zwrotne, a następnie rzeźbił w tej surowej materii dźwięku przy pomocy modulatorów i zabawy prędkością taśmy. Wisienką na torcie tego sonicznego chaosu była czwarta strona winyla, która kończyła się zablokowanym rowkiem. Ten diabolicznie prosty trik sprawiał, że na gramofonie ostatnie sekundy nagrania zapętlały się w nieskończoność. Mimo pozornego bałaganu, w notatkach do albumu artysta puszczał oko do słuchaczy, powołując się na awangardowe inspiracje i sugerując istnienie ukrytej, harmonicznej struktury.
Pierwsza reakcja krytyków była niemal jednogłośnie miażdżąca. Recenzent magazynu „Rolling Stone” zbył płytę, opisując jej brzmienie jako „dudniące jęki galaktycznej lodówki”. Jednak pośród tej fali potępienia pojawił się jeden głos z innej planety. Legendarny krytyk Lester Bangs, na łamach magazynu „Creem”, okrzyknął „Metal Machine Music” „najwspanialszym albumem, jaki kiedykolwiek powstał”, twierdząc, że to najczystszy wyraz duszy Lou Reeda. Ta ekstremalna polaryzacja opinii stała się znakiem rozpoznawczym krążka, który przez lata balansował na cienkiej granicy między genialnym dziełem sztuki a kosmicznym żartem.
Jak najgorszy album w historii stał się kultowym arcydziełem Lou Reeda?
Przez dekady „Metal Machine Music” funkcjonował jako muzyczny parias i synonim albumu niemożliwego do słuchania, regularnie lądując na listach najgorszych płyt wszech czasów. Dopiero w podziemiu lat 80. i 90. jego toksyczne ziarno zaczęło kiełkować. Zespoły takie jak Throbbing Gristle czy Sonic Youth zaczęły otwarcie przyznawać się do inspiracji tym radykalnym dziełem. Wielka rehabilitacja albumu nadeszła jednak w XXI wieku. Magazyn „The Wire” umieścił go na liście „100 płyt, które podpaliły świat (gdy nikt nie słuchał)”, a w 2017 roku portal Pitchfork zszokował wszystkich, przyznając mu zaskakująco wysoką ocenę 8.7/10.
Do dziś trwa spór o to, czy album był świadomym manifestem artystycznym, czy tylko cynicznym środkowym palcem wymierzonym w wytwórnię RCA, z którą Reed chciał zerwać kontrakt. Sam artysta wielokrotnie temu zaprzeczał, a nawet dolewał oliwy do ognia, twierdząc, że w tym gąszczu hałasu ukrył nawiązania do symfonii Beethovena. Niezależnie od intencji, pozostał wierny swojemu dziełu do końca życia, powołując w 2008 roku Metal Machine Trio, by na żywo eksplorować terytoria wyznaczone przez album. Jego własne słowa najlepiej podsumowują całą tę historię: „To było moje suprematyczne dzieło. Jeśli zostawię dziedzictwo, to będzie to”. I faktycznie tak jest. Dziedzictwo, które do dziś potrafi potężnie zadzwonić w uszach.