Klątwa dziewiątego albumu zniszczyła Led Zeppelin? Ta historia to jedna wielka ściema!

2025-11-15 20:13

Rockowe legendy i mroczne przesądy bywają niemal równie ważne jak potężne riffy. Jednym z najtrwalszych mitów jest klątwa dziewiątego albumu, której najsłynniejszą ofiarą miał być zespół Led Zeppelin. Analiza faktów pokazuje jednak, że ta opowieść jest nieprawdziwa, a prawdziwe przyczyny rozpadu wielkich kapel leżą gdzie indziej.

Led Zeppelin

i

Autor: Materiały prasowe/ Materiały prasowe

Dlaczego Led Zeppelin jest najgorszym dowodem na istnienie klątwy dziewiątego albumu? Gdy w rockowym barze pada hasło „klątwa dziewiątego albumu”, na stół natychmiast wjeżdża nazwa Led Zeppelin. Tyle że ta historia, choć tragiczna, jest koronnym dowodem na obalenie tego mitu. Potężny sterowiec rozbił się po śmierci perkusyjnego boga, Johna Bonhama, w 1980 roku, tuż po wydaniu ósmego krążka „In Through the Out Door”. Ta tragedia zdusiła w zarodku plany na kolejny, ponoć bardziej skomplikowany materiał, i uniemożliwiła nagranie pełnoprawnego następcy. Całe nieporozumienie polega na wyczuciu czasu. Bonzo odszedł, zanim zespół w ogóle wszedł do studia, by pracować nad dziewiątką, co kompletnie rozbija rzekomy związek przyczynowo-skutkowy. A co z albumem „Coda” z 1982 roku, który formalnie nosi numer dziewięć? To nie było nowe dzieło, a raczej posprzątanie archiwów, kompilacja odrzutów z sesji i koncertowych perełek. Jak tłumaczył sam Jimmy Page, celem było przede wszystkim ukrócenie pirackiego procederu, który zalewał rynek nieoficjalnymi nagraniami. Fani i krytycy są zgodni, że „Coda” to raczej postscriptum niż pełnoprawny rozdział w dyskografii i często wskazuje się ją jako najsłabszy punkt w potężnym dorobku Zeppów. Używanie jej jako dowodu na istnienie klątwy jest więc naciągane jak struna w gitarze Page’a podczas solówki.

The Cure - 5 ciekawostek o albumie "Disintegration" | Jak dziś rockuje?

Na szczęście, rock'n'roll to nie tylko mroczne legendy, ale też historie o spektakularnych triumfach. Podczas gdy niektórzy szukali znaków nadchodzącej apokalipsy, inni udowadniali, że dziewiąty album może być prawdziwą trampoliną do gwiazd. Wystarczy spojrzeć na The Cure. Ich dziewiąty krążek, „Wish” z 1992 roku, zamiast zwiastować koniec, wystrzelił na szczyty list przebojów, stając się komercyjnym potworem i ich najlepiej sprzedającym się dziełem. Płyta wbiła się na pierwsze miejsce w Wielkiej Brytanii i drugie w USA, a jej sprzedaż przekroczyła trzy miliony egzemplarzy. Zamiast fatum, Robert Smith i spółka przeżywali swój złoty okres, dobitnie pokazując, że numerologia ma się nijak do artystycznego gazu i komercyjnej formy. Z biegiem lat „klątwa” na dobre zadomowiła się w rockowym folklorze, do tego stopnia, że zespoły zaczęły się nią bawić. Muzycy z Alkaline Trio z typowo punkrockową przekorą postanowili zagrać fatum na nosie, nazywając swój dziewiąty album z 2018 roku „Is This Thing Cursed?”. Już sam tytuł był celowym pstryczkiem w nos wszystkim wierzącym w zabobony i świetnym dialogiem z fanami. Płyta zebrała solidne recenzje, a kapela bez żadnych przeszkód ruszyła dalej w trasę. Ten gest najlepiej pokazuje, czym stał się ten przesąd. To już nie realne zagrożenie, a chwytliwy element rockowej mitologii, z którego można czerpać inspirację, a nawet zrobić sobie niezły marketing.

Wystarczy jednak rzut oka na dyskografie prawdziwych tytanów rocka, by zobaczyć, że dziewiąty album rzadko kiedy stawiał kropkę nad i. Weźmy na warsztat The Who. Ich dziewiąty krążek „Face Dances” z 1981 roku może i nie wstrząsnął posadami rocka, ale na pewno nie zakończył ich kariery. Formacja grała i nagrywała przez kolejne dekady. Podobną drogą poszli giganci z Iron Maiden czy Deep Purple. Dla nich dziewiąta płyta była po prostu kolejnym rozdziałem w ich rockowej epopei, a nie ostatnim wersem. Te przykłady jasno pokazują, że szukanie jakiejkolwiek statystycznej reguły jest jak szukanie igły w stogu siana na festiwalu rockowym. A co, jeśli zespół faktycznie zwija manatki? Cóż, nawet wtedy klątwa zazwyczaj nie ma z tym nic wspólnego. Doskonałym przykładem jest R.E.M., który zakończył działalność pół roku po wydaniu swojego PIĘTNASTEGO albumu „Collapse Into Now” w 2011 roku. Jak po latach przyznał Michael Stipe, decyzja była w pełni świadoma i dojrzała. Co więcej, na okładce płyty wokalista symbolicznie macha na pożegnanie, czego w dniu premiery prawie nikt nie odczytał. To pokazuje, że wielkie zespoły kończą się z powodu artystycznego wypalenia lub wspólnej decyzji. Było to świadome i artystyczne domknięcie rozdziału, a nie kaprys jakiejś mitycznej siły przywiązanej do konkretnej liczby.