Zupełnie nie zgadzam się ze stwierdzeniem, że muzyka rockowa umiera. Legendy tego brzmienia owszem, powoli schodzą ze sceny, by przywołać chociażby Genesis, Eagles, Aerosmith, Kiss czy planującego powoli ostatnie występy Ozzy’ego Osbourne’a, jednak teraz to te nieco młodsze, ale i tak cieszące się statusem tych słynnych, grupy, wchodzą w rolę headlinerów: Foo Fighters, Queens of the Stone Age, Arctic Monkeys, Paramore czy Within Temptation. Gonią je powoli kolejne formacje, by wymienić chociażby Spiritbox, Sleep Token, Måneskin, Nova Twins, Wet Leg, boygenius i Fontaines DC, a teraz już jednym tchem trzeba tu też dodać Panie z Wielkiej Brytanii, tworzące żeńską formację The Last Dinner Party.
Świeżynki z potencjałem na potęgę
Historia tego zespołu sięga raptem niecałe cztery lata wstecz, gdy tuż przed rozpoczęciem studiów Abigail Morris (wokal), Lizzie Mayland (wokal i gitara) i Georgia Davies (bas) postanowiły zagrać wspólnie kilka koncertów. Pracowało im się razem na tyle dobrze, że postanowiły powołać do życia pełnoprawny zespół, który od idei hedonistycznych uczt, przybrał nazwę The Dinner Party. Choć grupie na drodze nieco stanęła pandemia COVID-19, to ostatecznie udało się jej podpisać kontrakt z Q Prime, a nawet zagrać jako support przed The Rolling Stones - i to w Hyde Park. Już jako The Last Dinner Party, Panie podpisały kontrakt z wytwórnią Island Records i szybko ukazał się ich debiutancki singiel, “Nothing Matters”, który dotarł do Top 25 brytyjskiej listy przebojów. Można powiedzieć, że to uruchomiło prawdziwą lawinę - koncerty na festiwalach, u boku takich postaci, jak Hozier, i coraz większy rozgłos wśród fanów i fanek alternatywnych brzmień, z domieszką nuty indie, ale opatrzonych wyrazistą gitarą, bardzo dobrym wokalem, a to wszystko w towarzystwie ambitnych tekstów i teatralnej aury.
Rozpocznie się światowa ekstaza?
Obecnie grupę tworzą Abigail Morris (wokal), Aurora Nishevci (klawisze), Emily Roberts (gitara prowadząca, flet), Georgia Davies (bas) i Lizzie Mayland (gitara), a dokładnie w pierwszy piątek lutego, światło dzienne ujrzał ich debiutancki album, zatytułowany - świetnie zresztą! - “Prelude to Ecstasy”. Utwory, które na niego trafiły będą raczej dobrze znane tym, którzy w miarę na bieżąco starają się śledzić co tygodniowe premiery, szczególnie w postaci playlist na platformach streamingowych. To właśnie na jednej z nich trafiłam na utwór “Caesar on a TV Screen” i byłam naprawdę zaskoczona! Początkujący zespół, a robi już coś tak odważnego, tak innego od tego, czego dziś pragnie mainstream. Kształtując swoje brzmienie, Panie z pewnością inspirowały się chociażby ostatnimi dokonaniami Lany Del Rey, tym, czym świat zachwyciła formacja boygenius oraz - a może przede wszystkim - stylistyką, z którą na rynek weszła Florence Welch ze swoim Florence + the Machine. Ten barokowy klimat, teatralna atmosfera, są tu wyczuwalne w każdym aspekcie płyty, czy to wizualnym, patrząc na styl członkiń zespołu, okładkę wydawnictwa, ich koncerty oraz oczywiście w tym muzycznym.
Cały album otwiera wspaniałe, pompatyczne intro, będące tytułowym “Preludium do Ekstazy”. Ten zaskakujący początek jest tylko wstępem do kolejnego, mocno florence’owego “Burn Alive”, którego potęga budowana jest przede wszystkim przez mocny wokal Abigail. Ten teatralny klimat ciągnie moje ukochane “Caesar on a TV Screen”, które zdecydowanie zasługuje na to, by stać się radiowym przebojem. Z jednej strony pewien spokój we zwrotkach, który szybko jednak zmienia się w istny majestat i chwytliwy refren. A jaką robotę robi tu brzmienie basu! Choć to dopiero początek, słuchacz już na tym etapie powinien przekonać się, że kompozycje The Last Dinner Party można rozkładać na czynniki pierwsze i odkrywać w nich coś nowego tak naprawdę przy każdym kolejnym przesłuchaniu. Fanom tych mocniejszych klimatów, ale bardziej ambitnie ujętych, z pewnością do gustu przypadnie cudowny, wciągający “Sinner”. Połączenie brzmienia pianina, ale takiego niemal prymitywnego, w postaci prostego brzdąkania, i ostrej gitarowej partii to, coś, do czego wielu i wiele z nas jest przyzwyczajonych i co przenieść może co niektórych do świata, chociażby “A Night At The Opera”. Ciekawostką jest także najbardziej psychodeliczny z całości, nieco w stylu lat 60. i 70., mocno nieoczywisty “My Lady of Mercy”. Nie da się oczywiście pominąć także tego, od czego wszystko się zaczęło. Od “Nothing Matters”, z tym padającym w refrenie “And you can hold me like he held her / And I will fuck you like nothing matters”, zwyczajnie nie da się uwolnić.
Robi się nieco lirycznie
Spokój, nie pozbawiony jednak podniosłej atmosfery całej płyty, również się na niej pojawia. Jego przejawem będą chociażby “The Feminine Urge” (znowu, Panie wiedzą, jak dobrze jest przykładać szczególną uwagę do tworzenia zapadającego w pamięć refrenu), nieco psychodeliczny, szczególnie pod koniec “On Your Side” zasysa i gładko przechodzi w przepiękny, tak spokojny, oparty na magicznym brzmieniu fletu “Beautiful Boy”. Po nim zaś następuje, dla mnie jakby preludium do drugiej części, zupełnie hipnotyzujące, nieco wręcz transowe, a to głównie za sprawą niepokojących i w jakiś sposób przyciągających chóralnych zaśpiewów, “Gjuha”. Wróćmy jednak na chwilę jeszcze do fletu. Na albumie da się usłyszeć także takie instrumenty, jak skrzypce, kontrabas, altówka, róg, puzon, klarnet czy obój. Nastrojowo jest także w “Portrait of a Dead Girl”, w którym właśnie istotne są skrzypce, ale w którym z drugiej strony gitara brzmi niczym żywcem wyjęta z różnych kompozycji grupy Queen, zresztą, cała teatralność tej konkretnej piosenki ma klimat szczególnie mocno kojarzący się z brytyjską legendą. Mam nadzieję, że Brian May i Roger Taylor zwrócą uwagę na to wydawnictwo. W kontraście do początków, album zamyka, najdłuższy z całej płyty, utwór “Mirror”, czyli najlepszy na samo zakończenie dowód na to, jak wielkim artyzmem kierują się w swojej twórczości The Last Dinner Party. Kompozycja ta zdaje się wręcz być podzielona na dwie, z czego jedna stanowi coś w rodzaju “ukrytego outro”. Ostatni akt tej sztuki zachwyca, a do tego pozostawia z należnym poczuciem niedosytu, chęci na więcej - a to z pewnością nadejdzie.
Artyzm brytyjskości
Ta Wielka Brytania naprawdę coś w sobie ma. To w końcu ona wydała na świat taki właśnie Queen, który dziś już przecież słynie z teatralności, mieszania gatunków, sięgania po klimaty chociażby operowe. Mamy też wspomniane już wyżej Florence + the Machine - myślę, że każdy pamięta, jak dużo szumu projekt ten narobił, już za sprawą debiutanckiego “Lungs” i jak bardzo utwierdzał swój status indie-art rockowej ikony tych czasów. Florence nie ukrywa, że ją najmocniej inspiruje taniec, w przypadku The Last Dinner Party będzie to w moim rozumieniu dużo szerzej pojmowane widowisko, któremu dziś patronuje hasło ekstaza”, która tu oznacza, jak wyjaśniły same zainteresowane: “wahadło, które porusza się między skrajnymi emocjami ludzkimi, od euforii namiętności po wzniosłość bólu. To właśnie ta koncepcja jest spoiwem naszego albumu. To swego rodzaju archeologia nas samych: z tego krążka można wydobywać nasze zbiorowe i indywidualne doświadczenia. Wyciągnęłyśmy na wierzch solówki, ujawniłyśmy wyznania wprost z kart pamiętnika i dodałyśmy orkiestrę, by ożywić naszą wizję. To dla nas zaszczyt i duma, że możemy podzielić się ze światem muzyką, która jest wszystkim, czym jesteśmy”.
Nie ma żadnych wątpliwości, że wkraczając na rynek Panie postanowiły zrobić coś więcej, mocniej, co nie jest proste i w większości przypadków nawet średnio pasujące do radia, ale to jest ich, prawdziwe, realne, angażujące, a przy tym nieco inne, świeże, ale też kojarzące się z najlepszymi momentami w światowym art rocku. Mocny debiut, jestem tym bardziej ciekawa, co jeszcze Panie zaprezentują światu w przyszłości - i mam szczerą nadzieję na ich wizytę w Polsce, chcę to zobaczyć - i usłyszeć - na własne uszy.