Basista niedawno podczas wywiadu dla „Metal Edge” przy okazji niedawnych zapowiedzi swojej biografii. Książka pod tytułem „Into the Void: From Birth to Black Sabbath and Beyond” ukaże się w czerwcu tego roku. Trudno o lepszą okazję do rozmowy na temat szalonych czasów Black Sabbath, gdy czwórka muzyków z robotniczego Birmingham wyznaczyła zarówno dla Europy jak i USA nowy standard tego jak ciężko można grać.
A wszystko przecież za sprawą przypadku. Gdyby nie nieszczęśliwy wypadek Iommiego, nie musiałby on przestrajać niżej gitary i zamiast stworzenia własnego stylu wolnych potężnych riffów grałby pewnie jak wielu innych blues-rockowych gitarzystów. Z basem było podobnie. Przez wypadek Iommiego i wywołaną nim zmianę stylu i koncepcji grania potrzebny był nie tylko zwykły operator gitary basowej, ale także ktoś, kto pod solówkami Tony’ego będzie umiał wypełnić przestrzeń za 2 instrumenty: gitarę rytmiczną i basową. To właśnie tutaj powstał unikalny styl gry Butlera. Zaczynał zupełnie gdzie indziej.
- Byłem gitarzystą prowadzącym – opowiada redakcji „Metal Edge” – Grałem dużo Beatlesów, ale jakoś nie porywała mnie gitara. Dopiero gdy usłyszałem Cream, Hendrixa wszystko się dla mnie zmieniło. Byłem oczarowany grą Jacka Bruce’a na basie.
Wychowany w tradycyjnej, religijnej rodzinie Butler także chodził do kościoła, jednak z czasem stracił serce do zorganizowanej religii. Interesowały go także inne wierzenia, mitologie oraz tradycje okultystyczne. To dzięki tym zainteresowaniom powstało „N.I.B.” oraz „The Wizard”. Fascynacja grozą na napierze i taśmie filmowej natomiast przerodziła się w „Black Sabbath” oraz „Beyond the wall of sleep”.
Takie zainteresowanie nie ułatwiały promocji muzyki w USA, gdzie wspólnoty chrześcijańskie często aktywnie protestowały przeciwko kapelom rockowym. Gdy do Ameryki miała przyjechać taka, która otwarcie śpiewa o diable, musieli się wręcz zagotować.
- Silnie religijni ludzie nas nienawidzili – wspomina muzyk – Jednak dzieciaki w Ameryce nas zaakceptowały, z powodu buntowniczej natury naszej muzyki. Jak się nad tym zastanowić i pogrzebać, to śpiewaliśmy o rzeczach, o których nigdy wcześniej w USA nikt nie odważył się śpiewać. To była idealna muzyka dla buntujących się dzieciaków.
Co ciekawe, dopiero po drugiej stronie muzycy musieli mierzyć się z konsekwencjami śpiewania o mrocznych sprawach. W Europie nie musieli się nikomu tłumaczyć.
- Dopiero w Ameryce dowiedzieliśmy się, że są z tym problemy – mówi Geezer – Nigdy nie słyszeliśmy o tym ani słowa w Europie. W tym czasie ludzie tutaj nie byli specjalnie religijni i nie ciągnęło ich do takich rzeczy. Byłem w szoku, że ludzie tu wierzą dalej w diabła i inne bzdury!
Na sam koniec rozmowy Geezer pozostawił ciekawostkę. Zapytany o swój ulubiony album macierzystej grupy wymienił „Paranoid”, który uważa za najbardziej spójny, kompletny i zarazem nie wymuszony. Po drugiej stronie skali jest dla niego „Never say die”, ostatni album z Ozzy’m, nagrany w czasie, gdy cała grupa borykała się z problemami z nakrotykami i alkoholem. Geezer wspomina, że zespół chciał sam dopiąć wszystkiego, jednak presja była za duża i zabrakło czasu na wiele ważnych ustaleń. Mamy nadzieję, że w książce znajdziemy kolejne ciekawostki i jeszcze więcej odpowiedzi.