Jak przemycane płyty i radio BBC rozpaliły rockową rewolucję w Wielkiej Brytanii?
Każda rewolucja zaczyna się od szeptu. W latach 50. brytyjski blues nie wjechał na salony głównym wejściem, ale przemycił się na Wyspy niczym zakazany owoc. Jego dźwięki płynęły przez Atlantyk w walizkach amerykańskich żołnierzy i marynarzy, którzy w portach Liverpoolu czy Londynu zostawiali po sobie coś więcej niż tylko wspomnienia. Zanim wytwórnie takie jak Decca otworzyły oficjalne kanały dystrybucji, to właśnie te przemycane płyty rozpalały wyobraźnię młodego pokolenia. Dla przyszłych ikon rocka był to pierwszy, elektryzujący kontakt z muzyką, która miała wkrótce zdefiniować ich życie i zatrząść światem w posadach.
Zanim jednak młodzi Brytyjczycy chwycili za gitary, musieli nasłuchać się radia. Audycje BBC, choć początkowo rzadkie jak diamenty, stały się muzycznym drogowskazem dla całego pokolenia. Występy Josha White'a w 1951 roku czy legendarna seria programów Alana Lomaxa „The Art of the Negro” były jak sygnał z innej planety, po raz pierwszy niosąc w eter surowe nagrania Muddy'ego Watersa czy Roberta Johnsona. Dla młodych gniewnych, którzy z uchem przy głośniku chłonęli każdy dźwięk, było to prawdziwe objawienie. Odkrywali nie tylko nową, hipnotyzującą muzykę, ale też cały wszechświat historii i bólu Afroamerykanów, co nadawało bluesowi niesamowitą głębię i artystyczną moc.
Iskrą, która ostatecznie podpaliła lont, okazały się trasy koncertowe American Folk Blues Festival, organizowane od 1962 roku. To już nie były opowieści zza oceanu, to był żywy ogień na wyciągnięcie ręki. Dzięki nim brytyjska młodzież mogła na własne oczy zobaczyć bogów bluesa: Muddy’ego Watersa, Howlin’ Wolfa czy Johna Lee Hookera. Na widowni londyńskich koncertów siedzieli wtedy m.in. Mick Jagger, Eric Clapton i Jimmy Page, a surowa energia i emocjonalna prawda tych występów uderzyły w nich z siłą, której nie mogła oddać żadna płyta. To był ten moment, ten ostateczny impuls, który kazał im chwycić za instrumenty i zacząć pisać własną historię.
Poznaj klub, w którym Mick Jagger podpatrywał mistrzów i narodził się rock
Zanim świat oszalał na punkcie The Rolling Stones czy Led Zeppelin, ktoś musiał przygotować grunt pod tę rockową inwazję. Tymi kimś byli Alexis Korner i Cyril Davies, prawdziwi ojcowie chrzestni brytyjskiego bluesa. Duet ten przekształcił swój londyński klub w prawdziwą świątynię gatunku, otwierając w 1962 roku w Ealing legendarną scenę dla swojego zespołu Blues Incorporated. To miejsce stało się epicentrum nowej sceny, muzycznym laboratorium i kuźnią talentów. Historyczne znaczenie tej formacji nie leży w sprzedanych płytach, ale w roli, jaką odegrała, stając się nieformalną akademią dla całego pierwszego pokolenia brytyjskich bluesmanów.
Skład Blues Incorporated działał jak drzwi obrotowe, przez które przewinęła się cała plejada przyszłych gigantów, w tym Charlie Watts, Jack Bruce i Ginger Baker. Klub przyciągał jednak nie tylko muzyków, ale też tłumy fanów, którzy chłonęli każdy dźwięk, by wkrótce samemu zdefiniować historię rocka. Wśród nich byli Mick Jagger, Keith Richards, Brian Jones, Eric Burdon czy Jimmy Page. To właśnie w tej naelektryzowanej atmosferze narodził się rytm i bluesowy boom, który pod koniec 1964 roku eksplodował, licząc już około 2000 zespołów gotowych, by ruszyć na podbój świata.
Najzdolniejszymi absolwentami tej nieformalnej szkoły okazali się The Rolling Stones. Zespół, który samą nazwą oddawał hołd Muddy'emu Watersowi, od początku miał jasną misję: zaszczepić w Wielkiej Brytanii miłość do surowego, chicagowskiego bluesa. Ich debiutancki album z 1964 roku był muzycznym listem miłosnym do mistrzów, a prawdziwy przełom nastąpił, gdy ich wersja „Little Red Rooster” Williego Dixona wbiła się na sam szczyt brytyjskiej listy przebojów, czego nie dokonał wcześniej żaden utwór bluesowy. Stonesi poszli jednak o krok dalej. Podczas występu w amerykańskiej telewizji postawili twardy warunek: zagrają, jeśli program „Shindig!” zaprosi samego Howlin’ Wolfa. Dla wielu białych Amerykanów był to szok i zarazem pierwszy kontakt z autentycznym geniuszem bluesa z ich własnego podwórka.
Dlaczego Robert Plant przyznał, że „Whole Lotta Love” to zwykła kradzież?
Led Zeppelin wzięli blues-rockowy fundament i zbudowali na nim potężną, stadionową katedrę dźwięku, osiągając komercyjny sukces, o jakim nikomu się nie śniło. Jednocześnie jednak na ich legendzie na zawsze położył się cień kontrowersji związanych z prawami autorskimi. Jimmy Page, w przeciwieństwie do Erica Claptona, nie był purystą. Nie interesowało go wierne kopiowanie standardów. On chciał je przetwarzać, rozbierać na części i składać na nowo, nadając im własny, potężny i ciężki charakter. Już debiutancki album z 1969 roku był świadomą deklaracją tych inspiracji, ale takie podejście często prowadziło zespół na cienką granicę między hołdem a plagiatem.
Najgłośniejszym przykładem stał się monumentalny „Whole Lotta Love”, którego riff i tekst w dużej mierze opierały się na utworze „You Need Love” Williego Dixona. Zespół początkowo nie uwzględnił Dixona jako współautora, co skończyło się długą batalią sądową i ugodą zawartą dopiero w 1987 roku. Robert Plant po latach przyznał z rozbrajającą szczerością, że była to po prostu „kradzież”, za którą ostatecznie musieli zapłacić. Podobne oskarżenia dotyczyły „Dazed and Confused” i wielu innych utworów, rzucając światło na systemowy problem, w którym czarnoskórzy artyści, będący źródłem tej muzycznej rewolucji, zbyt często pozostawali w cieniu.