Wszyscy wiemy co zrobił z naszym światem wynalazek komputerowej obróbki graficznej. Nie byłoby dziś bez tego filtrów na Instagramie, kultury selfie, nie byłoby technologii CGI, na której opiera się przecież większość filmów akcji i SF obecnie. Jak każde narzędzie: przyniosło mnóstwo dobra, a i nie zabrakło tych, którzy wykorzystali je do tworzenia potworków. Przykładem jest choćby to, co w 2003 roku stało się na płycie „Dance with the dead” Iron Maiden.
Do tego jeszcze kiedyś z pewnością przejdziemy, tymczasem chcemy przedstawić Wam świetną płytę, której okładka niestety kompletnie psuje efekt. Gdyby zdobiła pełne eksperymentów i klawiszowych popisów progresywne podróże rockowe nie czepialibyśmy się jej (aż tak), ale skoro jest związana imprezowym, energetycznym i szalonym glam metalem, nie mamy litości.
Płyta „Back to reality” to ostatni album w dyskografii kapeli. Zadebiutował na niej nowy gitarzysta, Jeff "Blando" Bland i można by się spodziewać, że wraz z takim nabytkiem na pojedynczej płycie się nie skończy, ale niestety. Na szczęście Slaughter gra i koncertuje dalej. Występował na wspólnych trasach z Motley Crue, Ratt, Skid Row i Vixen. Zatem jest jeszcze nadzieja. 11 kawałków na „Back to reality” to przegląd form i tematów, które wszystkie kapele tego nurtu musiały mieć obowiązkowo na liście. Jest melodyjnie, przebojowo i z wykopem. Nie brakuje oczywiście także ckliwej balladki o miłości, idealnej na stadion pełen rozentuzjazmowanych fanek. Słowem: wszystko, co kochaliśmy w amerykańskim rocku lat 80-tych i 90-tych, zanim ten entuzjazm został pogrzebany przez depresję grunge'u. „Back to reality” słucha się po latach bardzo przyjemnie.
Żeby zrozumieć to, co stało się na okładce, trzeba przypomnieć sobie jak wyglądało zadurzenie się w komputerowej grafice na koniec XX wieku. Rozwijała się ona w naprawdę szybkim tempie, choć niestety równie szybko najświeższe nowinki się starzały. Dzisiaj patrząc na komputerowo wygenerowane teledyski („I'm blue” Eiffel 65 z 1998 roku, „Sweet like chocolate” Shanks and Bigfoot, „I'm So Happy I Can't Stop Crying” Stinga, choć tutaj najbardziej karygodna jest jego fryzura!) lub efekty specjalne w filmach („Spawn”, poprawione „Gwiezdne Wojny”” „The Langoliers”) można co najwyżej zaciąć zęby w poczuciu żenady. Niestety po latach wcale nie jest lepiej, biorąc pod uwagę choćby modne obecnie cyfrowe odmładzanie starych aktorów. Jak słusznie powiedział Billy Corgan z The Smashing Pumpkins (choć miał na myśli cyfrowe poprawianie nagrań): jak raz zacznie się korzystać z filtrów i ułatwień tego typu, trudno przestać.
Wróćmy jednak do okładki. Poza samą techniką boli przewidywalność motywów, które się na niej znalazły. Oczywiście, jak jest glam to musi być nagość, atletyczne ciała, piersi, pośladki i generalnie „szczucie cycem”. Bo bez tego przecież nikt nie będzie wiedział, że rock chodzi, prawda? Prawda? Do tego kolorystyka, od której bolą oczy, tajemnicze schody donikąd oraz gigantyczna ręka trzymająca malutką kulę/planetę/sferę rzeczywistości. My też lubimy surrealizm, ale to zbyt duża dawka.
Próbowaliśmy się dowiedzieć więcej na temat autora tej pracy. Niestety Patrick Tuten nie tworzył kolejnych okładek płyt, chyba że pod pseudonimem, którego jeszcze nie odkryliśmy. Nie odmawiamy mu umiejętności pracy z ówczesnymi narzędziami, po prostu kompozycja po latach niestety nie broni się za dobrze. Znaleźliśmy firmę zajmującą się grafiką, której nazwa pochodzi od nazwiska właściciela. Zarejestrowanym właścicielem Tuten Graphics jest Patrick Tuten, zatem możemy mieć podejrzenia, że to ten sam artysta, jednak od pewności jesteśmy dalecy. Udało nam się dotrzeć do filmu, który osoba o podobnym nazwisku zrealizowała dla stanu Floryda. Opowiada o zasadach bezpieczeństwa w parkach rozrywki i... cóż, także się słabo zestarzał. To chyba nauczka dla nas wszystkich, by jednak nie przesadzać z zaufaniem i zachwytem nad cyfrowym światem.
Polecany artykuł: