Najlepsze czasy dla ekstremalnych gatunków metalu to lata 90-te. Napięcia polityczne i gospodarcze dostarczały tematów na teksty kapelom z katastroficznym zacięciem, a te, które wolały śpiewać o Szatanie, miały komu się sprzeciwiać biorąc pod uwagę mocną pozycję polityków konserwatywnych w USA i Wielkiej Brytanii oraz pojawiającymi się co jakiś czas histeriami ze strony radykalnych grup religijnych. Z drugiej strony lata 80-te przyniosły muzyce metalowej rozgłos i pieniądze, ale dla wielu także odarły go z pierwotnego buntu i drapieżności. To nie miała być przecież muzyka kalifornijskich playboyów ze szminką na ustach (na przykład Poison, Motley Crue), ani przebojowe granie do radia, które już nikogo specjalnie nie obchodzi. Ekstremalna muzyka znów miała stać się niebezpieczna, mroczna, zła, a ludzie ją wykonujący i jej słuchający mieli budzić postrach.
Jednocześnie na scenie punkowej następował podobny ferment. Po złotych dla gatunku latach 70-tych kolejna dekada przyniosła radykalne podziały tak w muzyce jak i subkulturach. Poszukiwania nowych dróg sprowadziły wielu muzyków na drogę brutalizmu, z którego zrodził się hard core oraz crust punk. W tych gatunkach rodowód rockowy coraz bardziej rozmywał się, by ustąpić miejsca nieskrępowanym wybuchom dźwiękowego gniewu. Zwrotki, refreny, przejścia, to przestało być ważne. Muzyka nie mogła brać jeńców, znów miała gryźć i drapać.
Najlepsze komercyjne lata agresywnych kapel zarówno z nurtu punkowego jak i metalowego to właśnie ostatnia dekada dwudziestego wieku. Wystarczy spojrzeć na sukces, którego doświadczyła Pantera, która po zmianie wizerunku z glam-rockowego na hard-core'wy wystartowała jak rakieta. Wśród metalowych klasyków wymieńmy także tylko Morbid Angel, Deicide, Napalm Death czy oczywiście Death.
To, co wybuchnie na szerokiej scenie w latach 90-tych rodziło się jednak znacznie wcześniej. W małych klubikach i po piwnicach kolejne grupy dzieciaków starały się przekraczać bariery prędkości i brutalności grania. Dla jednego z najbrutalniejszych gatunków muzyki, dziecka hard core'u i death metalu, miejscem narodzin był lokal w Birmingham o nazwie "The Mermaid", czyli "Syrena". Przyznacie, że raczej nazwa tego typu nie kojarzy się z apokaliptycznym łojeniem, a jednak.
Syrenka może i mała, ale wściekła i głośna!
To właśnie tam zbierały się dzieciaki z robotniczych osiedli, które własnymi siłami budowały rodzącą się scenę grindcore. Te same, które dziś jako weterani scen przyjeżdżają do nas na koncerty, jak choćby wspomniany Napalm Death, który w ubiegłym roku odwiedził festiwal Summer Dying Loud.
Zbierając wspomnienia osób, które bywały w "The Mermaid" w tamtych czasach, dzienikarze The Guardian odmalowują obraz lokalu, który nie przetrwałby żadnej kontroli inspekcji sanitarnej lub pracy, nie wspominając o BHP. Brudno, brzydko, ciągle coś się psuło, a jednak miejsce to tętniło życiem. Jak wspominał Stig Miller z zespołu Amebix klub działał jak ul, wylęgarnia kultury alternatywnej. Każdy tam coś robił – opowiada – niezależnie od tego, czy była to sprzedaż zinów, organizowanie koncertów, granie w kapeli, prowadzenie małej wytwórni muzycznej. W tym sensie nie było tam żadnych cywili. To było bardzo kreatywne.
Co ciekawe, oprócz muzyki i używek, lokal był także nieformalnym centrum kontaktu grup aktywistów, na przykład przeciwników polowań i myślistwa, którzy właśnie tam zbierali się na kolejne akcje.
- Nie było tu rasistów i seksistów. To była nasza oaza – mówi Matthew Knight, regularny bywalec tego miejsca – Można tam było iść rano w sobotę, nie wiadomo o której, wskoczyć do furgonetki i skończyć na wsi w Worcestershire uganiając się za gośćmi w czerwonych kurtkach. To było ognisko buntu.
Okręt ich płynie dalej
Wśród najbardziej spektakularnych koncertów w tym miejscu wspominano występ The Swans, którzy mieli grać tak głośno, że rezonowały od tego całe klatki piersiowe, a słuchaczy bolały żebra. Drugim podobnie potężnym wydarzeniem miał być występ Whitehouse, którego wokalistę właściciel nieruchomości wyprowadził z klubu, obezwładniwszy dźwignią na szyi. Szkło spadało od wibracji z baru, albo fruwało pod sufitem, rzucane przez fanów na lewo i prawo. Choć wszystko to może dla wielu nie brzmieć specjalnie atrakcyjnie, Matthew Knight wspomina działanie "The Mermaid" jako okres formacyjny dla siebie i swoich znajomych.
- Właściwie z każdym, kto wtedy chodził to "The Mermaid" mam obecnie kontakt, ponieśliśmy to dalej w swoich życiach – opowiada – nie chodziło tu o stanie na barykadach i rzucanie kamieniami w policję. Chodziło o to jak działamy razem w pracy, w związkach, jak wychowujemy dzieci. To było jak uniwersytet, jak wykształcenie.
Lata minęły, klub się zamknął, a scena muzyki ekstremalnej zmieniła, pozostał jednak w ludziach ślad ciekawej alternatywnej wspólnoty. Podobne pojawiają się w wielu klubach na całym świecie, także w Polsce. Pandemia doprowadziła do zamknięcia wielu ważnych rockowych ośrodków, jednak teraz znów można uczestniczyć w scenie alternatywnej na żywo i z ludźmi. W 2023 roku zamknięty został Klub u Bazyla w Poznaniu, Rock Pub Lemmy w Siedlcach, rok wcześniej pożegnaliśmy między innymi Rock Out w Dąbrowie Górniczej. Po skończeniu tego tekstu rzućcie okiem gdzie w najbliższym czasie grana jest na żywo rockowa muzyka i idźcie jej posłuchać, spotkać ludzi, stać się częścią czegoś, co za kilka lat mogą opisywać takie artykuły jak ten.