Kings of Leon w Krakowie, czyli koncert bez niedosytu
W 2022 roku amerykańska formacja Kings of Leon zagrała pierwszy stadionowy koncert w naszym kraju. Na kolejny ich występ fani w Polsce nie musieli bardzo długo czekać. Po dwóch latach muzycy zawitali nad Wisłę już po raz siódmy i ponownie odwiedzili krakowską Tauron Arenę.
Zespół przyjechał w idealnym momencie. Nie dość, że po wydaniu nowego albumu (bardzo udanego zresztą, o czym szerzej piszę w recenzji dostępnej na naszej stronie), to jeszcze pod koniec europejskiej odsłony trasy promującej "Can We Please Have Fun". Muzycy odpowiednio się więc rozegrali i doskonale opanowali materiał pochodzący z tegorocznego krążka. Sporo z niego wykonali, bo aż osiem utworów.
Koncert Kings of Leon rozpoczął się tak samo, jak ostatni album. "Ballerina Radio" to świetny otwieracz, który wprowadza niespiesznie w odpowiedni klimat. A później było tylko... lepiej. Z nowych utworów, tak jak przewidywałem, na żywo najlepiej sprawdził się "Mustang". Do tańca porwał "Nowhere to Run", a do skakania natomiast "Nothing to Do". W trakcie tego ostatniego na scenie pojawili się kamerzyści, którzy filmowali muzyków z bliska. Wszystko było natomiast wyświetlane na bocznych telebimach i środkowym, lekko zakrzywionym, ekranie. Dało to fajny efekt, skorzystano z tego także w "My Party".
Pierwszy moment kulminacyjny nastąpił, co nikogo nie mogło zdziwić, w trakcie wykonywania "Sex on Fire". Ogromny entuzjazm wśród publiczności wywołały także inne wielkie przeboje Kings of Leon: "Pyro", "The Bandit" czy "Waste a Moment". Wszystkie wykonane z odpowiednim rockowym pazurem. A najmocniej można było go odczuć przy okazji "Molly's Chambers", czyli jedynego przedstawiciela debiutanckiego albumu. Magicznie zrobiło się z kolei przy utworze "Closer". Ciary na całym ciele gwarantowane.
Między utworami nie było dłuższych przerw. Choć Caleb Followill, wokalista i gitarzysta Kings of Leon, który przywdział gustowną beżową marynarkę (ściągnął ją dopiero na bisy), nie należy do najbardziej rozgadanych frontmanów na świecie, to w Krakowie nie zapomniał odezwać się do publiczności. Od muzyków bił luz, a z ich twarzy nie schodził uśmiech. W ciemno można zaryzykować, że bawili się świetnie, podobnie jak fani.
Dwugodzinny koncert Kings of Leon zleciał naprawdę szybko. Przekrojowa setlista nie pozostawiła niedosytu (27 utworów robi wrażenie!), a bisy sprawiły, że każdy dał się ponieść energii (na finał obowiązkowo wybrzmiał "Use Somebody"). Pod kątem frekwencyjnym: też wszystko się udało. Tauron Arena nie świeciła pustkami. To dowód, że autorzy "Sex on Fire" mają w Polsce naprawdę pokaźną fanbazę. Caleb Followill w trakcie koncertu przyznał, że lubią do nas wracać i wkrótce ponownie przyjadą. Trzymamy więc za słowo, bo oglądanie Kings of Leon na żywo to czysta przyjemność.
P.S. W roli supportu zaprezentowała się natomiast Dziwna Wiosna. Koncerty tej kapeli są z jednej strony bardzo intensywne, z drugiej: pełne improwizacji. Jeśli chodzi o repertuar, pojawił się m.in. przebojowy "Sen" czy balladowa "Maria, Maria". Bez dwóch zdań: grupa, dowodzona przez Dawida Karpiuka, wywiązała się ze swojej roli.