„Ken's Flanger”, czyli jak nuda Lennona zrewolucjonizowała brzmienie rocka
W historii rocka największe rewolucje rodzą się z przypadku, geniuszu i… zwykłego lenistwa. Efekt znany jako flanger jest tego najgłośniejszym dowodem. Przenosimy się do kwietnia 1966 roku, do świątyni dźwięku przy Abbey Road, gdzie The Beatles nagrywają przełomowy album „Revolver”. John Lennon, którego cierpliwość do studyjnej harówki była legendarnie krótka, miał serdecznie dość monotonnego podwajania własnych partii wokalnych. Rzucił więc inżynierom wyzwanie, na które z brawurą odpowiedział Ken Townsend. Opracował on genialne w swojej prostocie rozwiązanie, czyli technikę Artificial Double Tracking (ADT). Townsend, próbując oszczędzić czas i energię jednemu z największych artystów wszech czasów, nieświadomie położył kamień węgielny pod brzmienie, które zdefiniowało psychodeliczną erę i na zawsze odmieniło muzyczną produkcję.
Techniczne zaplecze tego wynalazku było istnym majstersztykiem, opartym na sprytnym sprzężeniu dwóch magnetofonów taśmowych. Sygnał wokalny Lennona był rozdzielany, a jego kopia trafiała na drugą maszynę, której prędkość, kontrolowana przez oscylator, subtelnie falowała. Tworzyło to iluzję drugiej, idealnie zgranej ścieżki wokalnej bez konieczności ponownego stawania przed mikrofonem. Gdy zaciekawiony Lennon zapytał producenta George'a Martina, na czym polegają te czary, ten z typowym dla siebie humorem rzucił nonsensowną formułką o „podwójnie wibrującym, plującym płaszczu”. Lennon, wyczuwając żart, od tej pory zaczął prosić o „flanger Kena”, nieświadomie chrzcząc efekt, który już wkrótce miał wziąć szturmem cały muzyczny świat.
Flanger istniał przed Beatlesami. Skąd wzięła się ta szalona nazwa?
Chociaż to Fab Four wypchnęli flanger na szczyty list przebojów i uczynili go globalnym fenomenem, jego korzenie sięgają znacznie głębiej. Rockandrollowa archeologia dowodzi, że podobne brzmienia pojawiały się już wcześniej, co do dziś rodzi spory o to, kto tak naprawdę przeciął wstęgę. Już w 1952 roku legendarny czarodziej gitary Les Paul eksperymentował z czymś bardzo zbliżonym w utworze „Mammy's Boogie”, używając dwóch gramofonów o zmiennej prędkości. Z kolei siedem lat później, podczas nagrań piosenki „The Big Hurt” Toni Fisher, inżynierowie Larry Levine i Stan Ross przez czysty przypadek uzyskali efekt flangera, gdy próbowali zdublować wokal artystki. To pokazuje, że idea manipulacji taśmą w poszukiwaniu nowych dźwiękowych światów unosiła się w studyjnym powietrzu na długo przed psychodeliczną rewolucją z Liverpoolu.
Sama geneza nazwy „flanger” również jest wdzięcznym tematem do dyskusji. Najbardziej barwna wersja przypisuje ją oczywiście żartobliwej odpowiedzi George'a Martina, która przylgnęła do efektu na stałe. Istnieje jednak druga, bardziej prozaiczna teoria, według której termin wywodzi się od fizycznego naciskania palcem na krawędź szpuli magnetofonu, zwaną po angielsku „flange”, aby spowolnić taśmę i uzyskać pożądane, falujące brzmienie. Co ciekawe, sam Martin przyznał kiedyś, że był zaskoczony, słysząc ten termin w Ameryce. To sugeruje, że nazwa mogła narodzić się niezależnie po obu stronach Atlantyku, co tylko dodaje całej historii kolejnego, intrygującego smaczku.
Od psychodelii Hendrixa do kostki pod twoją stopą. Jak flanger podbił świat?
Kiedy The Beatles wyważyli te drzwi, reszta artystycznego świata wlała się przez nie z psychodelicznym impetem, zabierając flanger na zupełnie nowe terytoria. Już w 1967 roku zespół Small Faces podkręcił głośność do jedenastu w swoim nieśmiertelnym hicie „Itchycoo Park”, gdzie charakterystyczne, wirujące brzmienie zalewa niemal cały utwór, od wokalu po perkusyjne talerze. Niedługo potem po tę samą broń sięgnął Jimi Hendrix, który w „Bold as Love” dosłownie skąpał swoją gitarę w gęstym, psychodelicznym sosie flangera, czyniąc go nieodłączną częścią swojego dźwiękowego DNA. Efekt błyskawicznie przestał być studyjną ciekawostką i stał się kluczowym narzędziem dla każdego, kto chciał przesuwać muzyczne granice.
Ewolucja technologii sprawiła, że to, co kiedyś było tajemną sztuką studyjnych magików, szybko zeszło pod strzechy. Postęp w dziedzinie elektroniki w latach 70. sprawił, że skomplikowane studyjne maszyny zostały zamknięte w kompaktowych kostkach, takich jak legendarny Eventide Instant Flanger z 1975 roku. W ten sposób jedno z najbardziej charakterystycznych brzmień ery psychodelii przeszło drogę od eksperymentu do obowiązkowego elementu w arsenale niemal każdego gitarzysty. I tak oto jedno z najważniejszych odkryć w historii rocka zawdzięczamy studyjnej nudzie i geniuszowi, który potrafił ją okiełznać. Czasem, żeby stworzyć coś wielkiego, wystarczy po prostu powiedzieć: „nie chce mi się tego robić jeszcze raz”.