Henry Rollins nazwał Polskę 'miejscem, gdzie kończy się świat'. Dlaczego ta obelga była w rzeczywistości komplementem?

2025-12-14 12:03

Niektóre rockowe legendy są tak potężne, że stają się niemal prawdą dla całych pokoleń fanów. Wielu do dziś wierzy, że Henry Rollins opisał Polskę lat 90. jako ponure „miejsce, gdzie kończy się świat”. Historia tego rzekomego cytatu skrywa jednak pomyłkę co do miasta i interpretację, która zmienia gorzką obelgę w wyraz najwyższego uznania.

Henry Rollins nazwał Polskę 'miejscem, gdzie kończy się świat'. Dlaczego ta obelga była w rzeczywistości komplementem?

i

Autor: Justin Ng/ East News

„Koniec świata” w Polsce? Legenda słów Henry'ego Rollinsa

W panteonie rock'n'rollowych mitów niewiele jest historii tak mocno wrytych w świadomość polskich fanów, jak ta o Henrym Rollinsie. Legenda głosi, że tytan hardcora, po jednym z koncertów w Polsce lat 90., miał rzucić słynne zdanie, że nasz kraj to „miejsce, gdzie kończy się świat”. Słowa te, niczym refren kultowego kawałka, stały się symbolem surowej, postkomunistycznej rzeczywistości, w której z popiołów rodziła się nowa, fascynująca dla Zachodu scena. Kiedy jednak odłożymy na bok sentymenty i przekopiemy się przez archiwa, okaże się, że znalezienie tego cytatu jest zadaniem niemal karkołomnym. Wygląda na to, że barwna opowieść jest raczej echem wrażeń artysty, a nie jego dosłownym zapisem, co tylko podkręca głośność całej tej intrygującej historii.

Najlepsze punkowe albumy wszech czasów. Te krążki to legendy gatunku

Mit warszawskiej Stodoły obalony. Henry Rollins zagrał w Polsce tylko raz, w Katowicach

Zanim jednak zanurzymy się głębiej w interpretacje, czas włączyć wzmacniacze z faktami i rozprawić się z jednym z kluczowych przekłamań. Wbrew obiegowej opinii, Rollins Band nigdy w latach 90. nie zatrząsł sceną warszawskiej Stodoły. Jedyny udokumentowany koncert z tamtego okresu to potężny gig, który odbył się 16 maja 1996 roku w katowickim Spodku. Występ ten nie był przypadkowym wypadem za żelazną kurtynę, lecz starannie zaplanowanym przystankiem na trasie „Come In And Burn”, prawdziwej koncertowej machiny obejmującej aż 90 występów na całym globie. Polska znalazła się na tej mapie obok Niemiec, Francji czy Rosji, co dowodzi, że byliśmy pełnoprawnym punktem na rock'n'rollowym szlaku Europy.

Koniec świata to komplement! Co Henry Rollins naprawdę myślał o koncercie w Polsce?

Skąd więc wziął się cały ten ambaras z Polską jako miejscem wyjątkowym? Iskrę, która rozpaliła legendę, rzucił sam Rollins. W jednym z wywiadów wspomniał o koncertach w Warszawie, zaliczając je do kategorii „dziwnych dat”, które odbiegały od utartej ścieżki zachodnioeuropejskich występów. Taka perspektywa idealnie pasuje do jego podróżniczej duszy, która zawsze pchała go w kierunku miejsc z pogranicza, tam, gdzie kończy się komercyjna autostrada. Polska, świeżo po ustrojowej rewolucji, była właśnie takim terytorium. Stanowiła bramę do Europy Wschodniej, oferując doświadczenia, jakich na próżno było szukać w Berlinie czy Paryżu.

Chociaż brakuje na to oficjalnych notatek, relacje z tamtych lat malują obraz tego, co mogło tak zafascynować Rollinsa. Mówi się, że artysta był pod ogromnym wrażeniem dzikiej energii polskiej publiczności, która przypominała mu kocioł panujący na hardcore'owych koncertach w USA lat 80. Zaskoczyć go miał również brak komercyjnego blichtru i autentyczna, surowa atmosfera wydarzenia. To właśnie ten kontrast z zachodnimi standardami, połączony z historycznym ciężarem regionu, mógł stać się fundamentem pod późniejszą legendę. Ponoć po zejściu ze sceny Rollins poprosił o zorganizowanie wycieczki do Auschwitz-Birkenau, co pokazuje, że szukał czegoś więcej niż tylko kolejnego udanego koncertu.

Ostatecznie, nawet jeśli słynny cytat jest tylko rockowym apokryfem, to perfekcyjnie oddaje on ducha tamtych czasów i naturę spotkania Rollinsa z Polską. Sformułowanie „miejsce, gdzie kończy się świat” wcale nie musiało brzmieć jak obelga. Wręcz przeciwnie, mogło oznaczać koniec znanego, przewidywalnego porządku i początek czegoś nowego, dzikiego i nieodkrytego. Dla artysty-odkrywcy, jakim bez wątpienia jest Henry Rollins, taka granica była z pewnością znacznie bardziej pociągająca niż jakikolwiek inny przystanek na mapie. W końcu to właśnie tam, gdzie kończą się utarte szlaki, zaczyna się prawdziwy rock'n'roll.