Bębny na dachu to bzdura. Martin Hannett stworzył brzmienie Joy Division, torturując zespół w studiu

2025-11-22 20:02

Zimne, hipnotyczne brzmienie niektórych płyt rockowych wydaje się pochodzić z zupełnie innego wymiaru. Legenda głosi, że w przypadku „Unknown Pleasures” ten efekt powstał podczas brawurowego nagrywania bębnów na dachu studia. Prawdziwa historia o tym, jak Martin Hannett stworzył brzmienie Joy Division, jest jednak znacznie dziwniejsza i ukryta w jego studyjnej obsesji, która doprowadziła zespół do szału.

Joy Division

i

Autor: Joy Division/ Facebook

Bębny Joy Division na dachu to ściema. Poznaj prawdziwą obsesję Martina Hannetta

Każdy, kto widział film „24 Hour Party People”, ma w głowie ten obrazek: perkusista Stephen Morris, w akcie rockandrollowej brawury, nagrywa bębny na dachu studia. Tyle że ta kinowa fantazja ma się do prawdy jak punk rock do filharmonii. Prawdziwa rewolucja dźwiękowa, którą zaaranżował producent Martin Hannett, nie miała nic wspólnego ze świeżym powietrzem. Odbywała się w sterylnym, studyjnym laboratorium, gdzie jego obsesyjna pogoń za czystością brzmienia doprowadziła do metody, która doprowadzała zespół do szaleństwa. Hannett postanowił rozebrać zestaw perkusyjny na części pierwsze, nagrywając każdy jego element osobno. Celem było brutalne wyeliminowanie przenikania się dźwięków, co dawało mu absolutną władzę nad każdym pojedynczym uderzeniem na etapie postprodukcji.

Pracownicy Cargo Studios, gdzie narodziła się między innymi hipnotyczna „Atmosphere”, jednym ruchem wybijają ten mit z głowy. Nagrywanie na dachu było zwyczajnie niemożliwe, bo kakofonia ulicznego hałasu skutecznie zagłuszyłaby każdy bęben. Cały geniusz Hannetta tkwił w jego bezkompromisowym podejściu za zamkniętymi drzwiami. Jak wspominał Stephen Morris, producent dążył do totalnej separacji, aby móc potraktować stopę jednym efektem, a werbel zupełnie innym. To właśnie ta studyjna alchemia, a nie widowiskowy gest grania pod gołym niebem, położyła fundament pod mroczne i klaustrofobiczne brzmienie, które stało się sygnaturą Joy Division.

Najlepsze punkowe albumy wszech czasów. Te krążki to legendy gatunku

Telefon, winda i noże. Szalone triki Hannetta, które stworzyły brzmienie Joy Division

Dla Martina Hannetta studio nie było jedynie miejscem, gdzie rejestruje się dźwięki. To był jego osobisty instrument, laboratorium, w którym rzeźbił brzmienie Joy Division. Jego tajną bronią okazał się cyfrowy procesor opóźniający AMS, z którego korzystał w sposób kompletnie wywrotowy. Zamiast tworzyć klasyczne echo, Hannett ustawiał ekstremalnie krótkie, wręcz niesłyszalne dla ucha opóźnienia. Ten zabieg tworzył iluzję dźwiękową, która wpychała perkusję w nienaturalnie zimne, metaliczne ramy, budując w nagraniach „niemożliwe przestrzenie akustyczne”, które nie mogłyby zaistnieć w realnym świecie.

Swoje patenty czerpał zewsząd, z żarłocznością godną kolekcjonera brzmień. Inspiracje płynęły z niemieckiej sceny krautrockowej, zwłaszcza od producenta Conny'ego Planka, oraz z jamajskiego dubu, gdzie dekonstrukcja nagrań była chlebem powszednim. Jego eksperymenty zdawały się nie mieć granic. Głos Iana Curtisa w utworze „Insight” został przepuszczony przez słuchawkę telefonu, by brzmiał jak wołanie zza grobu. Dźwięk studyjnej windy, z wirującym w środku głośnikiem Leslie, posłużył jako improwizowana komora pogłosowa. Z kolei ten charakterystyczny, przeszywający dźwięk w „Atmosphere” to nic innego jak odgłos uderzania w talerz, na którym na ostrzach noży balansował tamburyn.

Dlaczego Joy Division nienawidziło "Unknown Pleasures"? Historia "fioletowych bębnów"

Współpraca z Hannettem była dla chłopaków z Joy Division prawdziwą szkołą przetrwania. Producent zasypywał ich surrealistycznymi komendami, które brzmiały jak zagadki szalonego kapelusznika. Potrafił kazać perkusiście „grać szybciej, ale wolniej”, a po długim namyśle stwierdzał, że brzmienie bębnów „musi być bardziej fioletowe”. Te enigmatyczne wskazówki, choć doprowadzały zespół na skraj załamania, były przejawem jego niezwykłego podejścia do dźwięku. Hannett nie tylko słyszał muzykę – on ją widział w kolorach i czuł jej fakturę, malując w głowie dźwiękowe pejzaże, które odtwarzał z inżynieryjną precyzją.

Nic dziwnego, że gdy muzycy, a zwłaszcza basista Peter Hook, usłyszeli finalną wersję „Unknown Pleasures”, byli wściekli. Uważali, że Hannett wykastrował ich surową, punkową energię, zamieniając ją w chłodny, studyjny produkt. Dopiero po latach perspektywa całkowicie się zmieniła. W 2006 roku Hook przyznał bez ogródek: „Teraz widać, że Martin zrobił dobrą robotę. Nie ma co do tego żadnych wątpliwości: Martin Hannett stworzył brzmienie Joy Division”. Jego szalone, kontrowersyjne metody okazały się fundamentem pod lodowaty monument, który zdefiniował post-punk. Kto by pomyślał, że kluczem do wiecznej chwały okażą się bębny w kolorze fioletowym?