Wojna Beatlesów ze Stonesami była ustawką? Kto pociągał za sznurki?
Beatlesi kontra Stonesi – odwieczna wojna, która przez lata rozpalała wyobraźnię fanów i elektryzowała nagłówki gazet. A co, jeśli ten cały konflikt był jedynie mistrzowsko wyreżyserowanym teatrem? Mózgiem tej operacji był menedżer The Rolling Stones, Andrew Loog Oldham, który znał machinę sławy od podszewki, bo na początku 1963 roku pracował przy kampanii PR dla Beatlesów. Gdy tylko wziął Stonesów pod swoje skrzydła, uderzył z drugiej flanki, kreując ich na absolutne przeciwieństwo Czwórki z Liverpoolu. Podczas gdy Brian Epstein polerował wizerunek Beatlesów, ubierając ich w grzeczne garniturki, Oldham wypchnął na scenę buntowników w skórach. To on wbił kij w mrowisko prowokacyjnym hasłem „Czy pozwoliłbyś swojej córce poślubić Rolling Stonesa?”, które stało się iskrą zapalną i podzieliło młodą publiczność na dwa zwalczające się obozy.
Zapomnij o wojnie. Beatlesi sami napisali Stonesom pierwszy wielki hit!
Gdy jednak gasły flesze, a medialny kurz opadał, za kulisami rozgrywała się zupełnie inna historia. Daleko od tej wykreowanej wrogości, muzycy grali do jednej bramki, a dowody ich przyjaźni są twarde jak riffy Keitha Richardsa. To właśnie George Harrison osobiście zarekomendował The Rolling Stones wytwórni Decca, namawiając do podpisania kontraktu samego Dicka Rowe’a, czyli człowieka, który chwilę wcześniej spektakularnie przegapił szansę na zgarnięcie Beatlesów. Niedługo potem John Lennon i Paul McCartney podali Stonesom rękę, serwując im na tacy gotowy hit „I Wanna Be Your Man”. I chociaż po latach Lennon z typową dla siebie złośliwością nazwał ten kawałek „odrzutem”, to właśnie ten „odrzut” dał Stonesom potężnego kopa na starcie i wystrzelił ich na brytyjskie listy przebojów.
Ale na tym artystyczny sojusz się nie kończył. Drzwi do ich studiów nagraniowych stały dla siebie otworem. W 1967 roku Lennon i McCartney wpadli, by dograć chórki do potężnego „We Love You” Stonesów. W rewanżu, jeszcze w tym samym roku, Brian Jones chwycił za saksofon i dodał swojego pazura w beatlesowskim „You Know My Name (Look Up the Number)”. Ta nić porozumienia przetrwała próbę czasu, ciągnąc się przez dekady, a jej najnowszym dowodem jest basowa petarda, którą Paul McCartney odpalił w kawałku „Bite My Head Off” z wydanego dwa lata temu albumu „Hackney Diamonds”. Prawdziwym klejnotem w koronie tej współpracy był jednak jednorazowy występ supergrupy The Dirty Mac w 1968 roku, gdy na jednej scenie stanęli John Lennon i Keith Richards. Dla Johna był to historyczny, pierwszy publiczny występ od czasu, gdy Beatlesi na dobre zeszli z trasy.
A jeśli myślicie, że to tylko artystyczne uniesienia, spójrzcie na twarde fakty biznesowe. Jak po latach przyznał Paul McCartney, oba zespoły miały w zwyczaju dzwonić do siebie, by strategicznie unikać zderzenia dat premier i nie podcinać sobie skrzydeł w wyścigu na szczyty list przebojów. Tę unikalną więź, wykutą w ogniu szaleństwa lat 60., najlepiej ujął Keith Richards: „Między Beatlesami a Stonesami zawsze były otwarte drzwi. Byliśmy jedynymi, którzy wiedzieli, jak to jest doświadczyć tego ekstremalnego rodzaju sławy w latach 60., i to stworzyło więź”. Ostateczny stempel na tej rock'n'rollowej przyjaźni postawił Mick Jagger w 1988 roku, wprowadzając Beatlesów do Rock and Roll Hall of Fame. Jego słowa idealnie zamknęły ten rozdział: „Mieliśmy trochę rywalizacji i tarć, ale zawsze kończyliśmy jako przyjaciele”.