Historia najczęściej zwracanej płyty w historii rocka
Wyobraźcie sobie 64-minutowy, nieprzerwany zgrzyt sprzężenia zwrotnego i gitarowego hałasu. To właśnie „Metal Machine Music”, dźwiękowy atak, który fani potraktowali niemal jak osobistą zniewagę. Płyta zyskała wątpliwą sławę najczęściej zwracanego albumu w historii RCA Records i zniknęła z półek sklepowych po zaledwie trzech tygodniach. Chociaż szeptano, że to cyniczny sposób na zerwanie kontraktu, sam Reed twardo bronił swojego dzieła. Twierdził, że pracował nad nim sześć lat i stawiał je w jednym rzędzie z kompozycjami awangardowych klasyków. Wytwórnia była tak zdezorientowana, że przez chwilę rozważała wydanie tego potwora w ramach swojej serii z muzyką poważną.
Jak kolaboracja Metalliki z Lou Reedem stała się katastrofą
Jak widać, Lou Reed miał talent do artystycznych prowokacji, a w 2011 roku znalazł godnych siebie partnerów do zbrodni. Co mogło pójść nie tak, gdy na jednym ringu stanęli giganci metalu i legenda nowojorskiej awangardy? Okazuje się, że wszystko. Efektem tej kolaboracji był 87-minutowy album „Lulu”, który został zmiażdżony przez krytykę i fanów z niemal niespotykaną jednomyślnością. Nagrany w ekspresowym tempie materiał oparty na niemieckich sztukach teatralnych wywołał chóralny jęk zawodu. Jeden z recenzentów nie bawił się w dyplomację, pisząc wprost: „Lulu to bezsprzecznie najgorszy album, jakiego kiedykolwiek słuchałem”. Ta spektakularna klapa na zawsze pozostanie jedną z najbardziej bolesnych zagadek w dyskografiach obu ikon.
Pozwany na 3 miliony dolarów za "niekomercyjną" muzykę
Gdy w 1982 roku fani Neila Younga położyli na gramofonie jego nowy album, wielu z nich z pewnością sprawdzało, czy nie kupili przypadkiem innej płyty. Zamiast charakterystycznej gitary i przejmującego wokalu, z głośników popłynęła ściana elektroniki i dźwięków przepuszczonych przez vocoder. Wytwórnia Geffen Records była wściekła, pozywając artystę na 3,3 miliona dolarów za tworzenie muzyki „nietypowej komercyjnie”. Za tym radykalnym eksperymentem kryła się jednak głęboko osobista historia. Young, próbując komunikować się ze swoim niepełnosprawnym synem, użył zdeformowanego głosu jako symbolu bariery, której nie mógł pokonać.
Historia dźwięku, który stał się symbolem kryzysu Metalliki
„St. Anger” to nie tyle album, co dźwiękowy zapis brutalnej sesji terapeutycznej. Ta płyta jest świadectwem jednego z najmroczniejszych okresów w historii Metalliki, przesiąknięta surowym, garażowym brzmieniem i pozbawiona gitarowych solówek, co dla wielu fanów było świętokradztwem. Jednak prawdziwym symbolem albumu stał się werbel Larsa Ulricha, którego brzmienie, przypominające uderzanie w metalową puszkę, stało się globalnym memem. Krytycy nie zostawili na płycie suchej nitki, a The Quietus podsumował ją jako dzieło, które naraziło na szwank reputację legendy. Mimo to, dla części słuchaczy ten album pozostaje fascynującym portretem zespołu na skraju rozpadu.
"Co to za gówno?". Bob Dylan celowo nagrał album, by fani przestali go uwielbiać
Co robisz, gdy cały świat nazywa cię „głosem pokolenia”? Jeśli jesteś Bobem Dylanem, zrzucasz tę koronę z głowy w najbardziej spektakularny sposób. W szczytowym momencie sławy wydał podwójny album „Self Portrait”, wypełniony głównie coverami i odrzutami, co było policzkiem dla oczekujących na kolejne proroctwa fanów. Reakcja była natychmiastowa i druzgocąca, a magazyn „Rolling Stone” otworzył swoją recenzję słynnym pytaniem: „Co to za gówno?”. Próbując uciec od swojego wizerunku, Dylan paradoksalnie sprowokował jeszcze gorętszą dyskusję i sprawił, że wszyscy zaczęli porównywać ten album do jego największych arcydzieł.
Wydali fortunę na najdroższy album swoich czasów
Jak nagrać następcę albumu, który sprzedał się w 45 milionach egzemplarzy? Fleetwood Mac po gigantycznym sukcesie „Rumours” stanęli przed tym pytaniem i zamiast odcinać kupony od sławy, postanowili zaryzykować wszystko. „Tusk” był ich artystycznym manifestem, nagranym za astronomiczną wówczas kwotę ponad 1,4 miliona dolarów, co uczyniło go najdroższą płytą swoich czasów. Mimo nowatorskiego podejścia, album okazał się komercyjną katastrofą. Sprzedaż na poziomie „zaledwie” 4 milionów kopii, która dla każdego innego zespołu byłaby sukcesem, w cieniu poprzednika wyglądała jak druzgocąca porażka.
Gitarzysta R.E.M. nazwał ten album "nie do słuchania"
Czasem najsurowszymi krytykami są sami artyści, a R.E.M. nie oszczędzali swojego dzieła z 2004 roku. Gitarzysta Peter Buck bez ogródek nazwał album „nie do słuchania”, dodając, że brzmi jak „grupa ludzi tak znudzonych materiałem, że nie mogą go już znieść”. Co zabiło tę płytę? Zespół przerwał sesje nagraniowe, aby wyruszyć w trasę promującą składankę największych przebojów, co całkowicie wypompowało z nich twórczą energię. Gdy wrócili do studia, stracili kompas i nagrali album bez iskry, który dziś jest powszechnie uznawany za najniższy punkt w ich imponującej karierze.
Wojna domowa w zespole i cios w twarz dla Jaggera
Lata 80. to w obozie The Rolling Stones czas otwartej wojny domowej między Mickiem Jaggerem a Keithem Richardsem, a „Dirty Work” jest jej ścieżką dźwiękową. Dźwięki zarejestrowane na płycie to nie rock’n’rollowy puls, lecz echo wzajemnych oskarżeń i artystycznego chaosu. Nagrywana w toksycznej atmosferze płyta była tak zła, że nawet jej producent, Steve Lillywhite, przyznał z rozbrajającą szczerością: „Wyprodukowałem najgorszy album Rolling Stones w historii”. Napięcie w zespole najlepiej ilustruje anegdota, według której stoicki Charlie Watts uderzył Jaggera za to, że ten nazwał go „swoim perkusistą”.
Misja niemożliwa, czyli jak zastąpić Phila Collinsa
Jak zastąpić Phila Collinsa? Genesis przekonali się na własnej skórze, że była to misja niemożliwa. Album „Calling All Stations” z nowym wokalistą, Rayem Wilsonem, miał otworzyć w historii grupy zupełnie nowy rozdział. Zamiast tego okazał się gwoździem do trumny. Fani i krytycy przyjęli płytę chłodno, zarzucając jej śmiertelną powagę i brak charyzmy, która definiowała brzmienie zespołu przez lata. Dziś to wydawnictwo jest uznawane za artystyczną wydmuszkę i ostateczny dowód na to, że niektórych frontmanów po prostu nie da się podmienić.
Dlaczego ostatnia płyta The Velvet Underground nie jest ich płytą?
To klasyczny przypadek płyty, która nosi legendarną nazwę, ale w środku jest pusta. Choć album „Squeeze” ukazał się pod szyldem The Velvet Underground, nie miał z zespołem prawie nic wspólnego. Cały materiał nagrał Doug Yule, który dołączył do grupy, gdy jej serce i mózg, czyli Lou Reed i John Cale, byli już dawno poza składem. Brak ich wizji sprawił, że fani i historycy traktują tę płytę jako solowy projekt, a nie pełnoprawne dzieło kultowej formacji. To smutny przypis do historii jednej z najbardziej wpływowych grup wszech czasów.