Oczywiście, że tak. To pytanie jest zbyt oczywiste. Sprawdźmy zatem dlaczego warto to zrobić. Zacznijmy od tego, że „Patient number 9” nie jest dziewiątym, a trzynastym solowym krążkiem muzyka. Skąd zatem ta liczba? Tytułowa piosenka oraz stworzona do niej animacja opowiadają o pacjencie szpitala psychiatrycznego, który zamknięty jest tam niczym w więzieniu i nie ma szans na wydostanie się. Może to odsyłać nas skojarzeniowo do genialnego „From the inside” Alice’a Coopera z 1978, ale raczej nie o to chodzi. Ostatnie lata przyniosły rodzince Osbourne’ów sporo naprawdę trudnych wyzwań. Jednym z nich było załamanie nerwowe Sharon Osbourne, a nawet próbę samobójczą. Kobieta przeszła długie leczenie, w tym eksperymentalną terapię ketaminową, co miało przywrócić ją do zdrowia. Jednocześnie sam Ozzy od lat zmaga się z pogarszającym się zdrowiem i musiał poddawać się operacjom. Dlatego zarówno tekst piosenki jak i tytuł płyty to nawiązania do tych trudnych doświadczeń.
Zresztą, trudnych tematów na tym krążku nie brakuje. Książę Ciemności śpiewa o utracie wiary w ludzi i wyższe dobro („One of Those Days”), konieczności pogodzenia się z upływającym czasem („No Escape from Now”), obsesji na punkcie idola („Mr Darkness”) ale także o degradacji człowieka, jaką choćby jest przedstawione w "Degradation Rules" uzależnienie od pornografii. Z tekstów patrzy na nas człowiek, który widział naprawdę wiele, a teraz stara się to podsumować i dochodzi do smutnych wniosków. Ten wesoły szaleniec, który swego czasu wytatuował sobie uśmiechnięte buźki na kolanach, ot tak, na tej płycie jest raczej zatroskanym trefnisiem, który udając szaleńca pozostaje jedynym świadomym w świecie głupców. Mamy nadzieję, że pojawią się dłuższe wywiady z Ozzym, który opowie dokładnie o inspiracjach i kontekstach piosenek.
Jeśli chodzi o muzykę, to karierę Ozzy’ego zawsze determinowała osobowość gitarzysty, z którym w danej chwili współpracował. Płyty nagrane z Randym Rhoadsem mają swój charakter, Jake E. Lee przyniósł ze sobą rewolucję w brzmieniu, a następnie pojawił się Zakk Wylde, który zdefiniował brzmienie Ozzy’ego na wiele lat. Kolejna rewolucja przyszła wraz z „Ozzmosis” gdy mistrz rockowego szaleństwa pokazał światu spokojną, mroczniejszą, balladową stronę. Kolejne albumy („Down to earth” oraz „Black Rain”) brzmiały dobrze, ale w pewnym momencie trudno było odróżnić, które kawałki Zakk pisał dla Ozzy’ego, a które dla swojego Black Label Society. Wszystko brzmiało zbyt podobnie. Odnowę przyniósł Gus G., który zastąpił Wylde’a na płycie „Scream”. Niestety nie został na dłużej. Wydany w 2020 „Ordinary Man” był bardzo uładzony, brzmieniowo idealnie nadawał się do słuchania w serwisach streamingowych, ale brakowało mu charakteru. Poza singlowym „Under the graveyard” oraz tytułowym kawałkiem zaśpiewanym z Eltonem Johnem niewiele dźwięków w nas zostało. Nawet po wielokrotnym przesłuchaniu.
„Patient number 9” jest mocniejszy od poprzednika. Mamy tu tego samego producenta, Andrew Watta (rocznik 1990), który wychował się na muzyce Ozzy’ego i stara się połączyć tą miłość z doświadczeniem w branży. Watt ma na koncie już współpracę z największymi gwiazdami amerykańskiego popu, a od pewnego czasu współpracuje także z rockersami. Słychać, że płyta skrojona jest tak by mieć swoją dawkę ciężaru i pazurów, ale jednak nie za mocno, by nie zrazić do siebie młodszej publiczności, która woli łagodniejsze brzmienia.
Wśród gości muzycznych na płycie aż roi się od osobowości: Zakk Wylde, Tony Iommi, Eric Clapton, Chad Smith, Josh Homme, Dave McKagan, zmarły niedawno Taylor Hawkins i wielu innych. Zachęcamy do posłuchania, bo dzięki takiemu personelowi płyta jest bardzo zróżnicowana. Ozzy stara się być na bieżąco, jednocześnie nie chcąc utracić kontaktu z własną tradycją muzyczną. Wychodzi z tego kilka ciekawostek, z czego największą perełką jest kończący album "Darkside Blues", który brzmi jakby ktoś przeniósł nas daleko wstecz: na próbę Earth, zanim stało się legendarnym Black Sabbath i zmieniło na zawsze historię muzyki.