Ostatnie tygodnie były naprawdę dobrym i pełnym emocji czasem dla wszystkich fanów i fanek rockowego grania. W ostatnim tygodniu sierpnia wielki powrót po głośnym i nagłym rozpadzie, do którego doszło 15 lat temu, ogłosił zespół Oasis. Nieco ponad tydzień później na scenę wraca - i to w nowym kształcie, z wokalistką na froncie - formacja Linkin Park. W tle tego wszystkiego niektórzy zaczęli marzyć o innych powrotach - wiadomo, że propozycję otrzymało The Smiths, nie wiemy kiedy - i czy w ogóle - ktoś z podobną sprawą zwrócił się do żyjących członków Pink Floyd - Davida Gilmoura, Rogera Watersa i Nicka Masona. Z pewnością wielu i wiele bardzo by tego chciało, nie jest jednak żadną tajemnicą fakt, że o ile basista i perkusista blisko się przyjaźnią, o tyle przepaść, głównie poglądowa, między Davidem i Rogerem jest już chyba nie do przeskoczenia. Cała trójka jest wciąż aktywna zawodowo - Mason i Gilmour wydali nawet w 2022 roku jako Pink Floyd charytatywny singiel Hey, Hey, Rise Up!, dochód z którego trafił do poszkodowanych w działaniach wojennych na Ukrainie. Muzycy dziś już działają jednak - z większym lub mniejszym powodzeniem - na własną rękę. O ile Waters na przykład w ostatnich latach pod względem wydawniczym nie próżnował, o tyle niemal dziesięć lat kazał na siebie czekać David.
David Gilmour solo
Jako pierwszy z muzyków Pink Floyd (mając jednak na myśli stałych członków grupy, stąd nie biorę pod uwagę Syda Barretta) karierę solową rozpoczął właśnie Gilmour. Muzyk zdecydował się wydać debiutancki autorski album w maju 1978 roku, a więc w czasie, gdy formacja miała już na koncie klasyki The Dark Side of the Moon, Wish You Were Here oraz Animals. Pod koniec tej dekady w grupie, na czele której stał apodyktyczny basista, nie działo się już dobrze. To do Watersa należało ostatnie słowo, to jego pomysły i wizje znajdowały spełnienie pod nazwą 'Pink Floyd' i działo się tak aż do 1984 roku, kiedy to muzyk wydał swój pierwszy własny projekt. David postanowił więc stworzyć swoją własną przestrzeń, gdzie ujście mogłyby znaleźć jego muzyczne tropy. David Gilmour to wciąż album wyjątkowy, nieco różniący się od brzmienia jego macierzystej formacji, mający przy tym wciąż jej ducha.
Nieco inaczej sytuacja się ma z About Face z 1984 roku. Nowoczesny, brzmiący świeżo nawet dziś, dowodził talentu Gilmoura i wskazywał, jak świetnym jest on gitarzystą. Apogeum swojego artyzmu muzyk osiągnął na trzecim wydawnictwie, On an Island, który ukazał się dopiero w 2006 roku. Choć w międzyczasie David stanął na czele Pink Floyd i nagrał z grupą dwa dziś kultowe albumy: A Momentary Lapse of Reason i The Division Bell, to zachował cząstkę siebie, ten jeden element, który jest w stanie odróżnić muzykę zespołu od jego własnych dokonań. Czwarta płyta gitarzysty ukazała się rok po ostatnim projekcie Pink Floyd i co prawda Rattle That Lock nie jest tak intensywne jak On an Island, to pokazało, że muzyk nadal ma bardzo dużo - i bardzo wartościowego do zaoferowania.
Rodzinne więzi
Do pewnego momentu nie było jasne, czy David nagra jeszcze jakiś nowy album. Wieści w tej sprawie zaczęły się pojawiać pod koniec 2023 roku, by otrzymać oficjalne potwierdzenie w maju tego roku. To wtedy wydaniem singla The Piper's Call Gilmour oficjalnie ogłosił, że jego piąty album studyjny, pierwszy od dziewięciu lat, ukaże się na początku września. Apetyt na materiał od początku był ogromny, a duży na to wpływ miał pierwszy opublikowany utwór. Niosący magię, oparty na subtelnym brzmieniu gitar (elektryki pojawiają się bliżej końca w imponującym, zapadającym w pamięć solo!) w którym tak pięknie wybrzmiewa wokal Davida! Podniosły refren, przynoszący na myśl to, co dzieje się na A Momentary Lapse of Reason pokazuje, jak ogromny wpływ na brzmienie Pink Floyd od zawsze miał artysta. Do tego mamy piękny tekst, autorstwa żony muzyka, Polly Samson, dumający nad znaczeniem sukcesu i tym, co może człowiekowi dać sława. Album zapowiadały jeszcze dwa single - w Beetwen Two Points (na płycie poprzedzonym intro Vita Brevis) muzyk oddaje głos swojej córce, Romany Gilmour, której wokal jest tak piękny, tak gładki, że od jego słuchania nie jest ciężko o gęsią skórkę, a gdy do tego pojawiają się chórki, to już robi się absolutnie piękne. Nieco spokojniejszy od poprzednika, bardziej nostalgiczny, wciąż jednak nie pozbawiony tej charakterystycznej partii gitary - do tego dochodzi brzmienie harfy, na której również zagrała Romany. Co ciekawe, w tym przypadku mamy do czynienia z coverem! Oryginalnie Beetwen Two Pionts został nagrany przez duet The Montgolfier Brothers (połączenie ojca i córki słyszymy ponownie na bonusowym Yes, I Have Ghosts). Zaskoczeniem był dla mnie, tak bardzo floydowski, pasujący pod względem intensywności do legendarnego The Wall, Dark and Velvet Nights. Gilmour wspaniale połączył tu hard rockowe wstawki z ogólnie bluesowym charakterem - przepiękny moment - a ten warczący na początku zwrotek wokal!
Córka zaśpiewała, żona sporo napisała, ale swoją, również pisarską, cegiełkę do Luck and Strange dołożył także adoptowany syn artysty. Charlie Gilmour jest współautorem najdłuższego z podstawowej edycji płyty utworu Scattered - hipnotyczny, nieco psychodeliczny, z wyróżniającą się partią basu, przeradzający się jednak momentami w coś w rodzaju majestatycznej opery, stanowi piękne zamknięcie.
Czas płynie - i nic tego nie zmieni
Album rozpoczyna się jednak od intro, zatytułowanego Black Cat. Delikatne połączenie brzmienia pianina i gitary, która w ręku Gilmoura staje się czymś w rodzaju różdżki, która może rządzić światem, przechodzi w utwór tytułowy, który jest cudowny, skupiając się na warstwie muzycznej. Ta tłusta linia basu, te partie klawiszy, będące archiwalnymi nagraniami Richarda Wrighta, które przywodzą na myśl muzykę lat 60., dokonania chociażby The Doors. Dlatego też wolę dostępny na edycji specjalnej, trwający aż trzynaście minut instrumentalny Luck and Strange (Original Barn Jam) to takie małe cudo, perełka, w którą polecam się wsłuchać każdemu, kto chce poczuć muzykę, jej siłę i emocje, jakie jest w stanie dać. Niestety, takowych nie zapewnia podstawowa wersja Luck and Strange, a to ze względu na... wokal Davida. Nie do końca wiem, co tu właściwie zaszło, ale momentami muzyk brzmi, jakby zwyczajnie fałszował (szczególnie w połowie - no nie każdy potrafi w falset). Nie jestem przekonana, co do pomysłu na aranżację wokalu w tej kompozycji - przed oczami natychmiast stanął mi Waters na swoich The Dark Side of the Moon: Redux i gdyby nie wcześniejsze single, zwątpiłabym w formę Davida. Absolutnie, nie będzie to mój ulubieniec, choć sama warstwa instrumentalna, ta słyszalna tu melancholia są czymś ciekawym i nie do końca oczywistym, patrząc na wcześniejsze dokonania artysty.
Wyróżnia się z całości A Single Spark, w którym na pierwszy plan wysuwa się perkusja, stwarzając naprawdę unikalne wrażenie, tym bardziej, że w pewnym momencie staję się on wręcz utworem instrumentalnym. Pięknie wybrzmiewa w tym utworze tekst, opowiadający o pogodzeniu się z przemijającym czasem i niechybnie zbliżającą się w związku z tym śmiercią. Wątki te powtarzają się na całej płycie, wybrzmiewają jednak szczególnie mocno we wzruszającym, w którym słychać płaczliwe niemal brzmienie pianina, Sings.
Co nas jeszcze czeka?
David Gilmour skończył w tym roku 78 lat. Luck and Strange to jednak dowód na to, że "wiek to tylko liczba", a prawdziwy talent, artystyczne wyczucie nigdy nie przemijają - są czymś stałym, czego nikt ani nic nie jest w stanie odebrać. Choć to trudne i przykre pytanie, to pojawia się ono w głowie mimochodem, podczas słuchania albumu - czy muzyk da nam jeszcze coś, jakieś kolejne wydawnictwo? Sam zainteresowany w wywiadach, udzielanych jeszcze przed premierą płyty, otwarcie mówił, że materiału powstało sporo - i to na tyle dobrego, że natychmiast po koncertach ponownie zamierza zamknąć się w studiu z producentami Davidem i Charliem Andrew. Nie będę ukrywać, że bardzo na to liczę, że na nową płytę artysty nie przyjdzie nam czekać kolejną niemal dekadę. Wydaje się, że przyszło nam żyć w czasach, w których nie ma chwili na to, by coś odkładać na później - bo nie wiemy, co wydarzy się jutro.