Gitara zrobiona z kominka i starego stołu
Legendarna gitara Briana Maya to nie kaprys z luksusowego sklepu, ale dzieło, które młody gitarzysta wykuł własnymi rękami w latach 1963-1964, wspierany przez swojego ojca, Harolda. Składniki tej rock’n’rollowej alchemii były co najmniej nietuzinkowe: sercem gryfu stał się ponad stuletni gzyms kominkowy, a korpus powstał z dębowych elementów starego stołu. Aby wzmocnić konstrukcję, May poszedł o krok dalej, wypełniając dziury po kornikach w drewnie za pomocą zapałek. Nawet znaczniki progów zostały ręcznie wyrzeźbione z guzików z masy perłowej. Celem było powołanie do życia instrumentu, który „oddycha” i generuje kontrolowane, śpiewne sprzężenie zwrotne, niczym w rękach jego idola, Jeffa Becka.
Jak Eddie Van Halen oszukał cały gitarowy świat?
Eddie Van Halen nie tyle grał na gitarze, ile wywrócił cały gitarowy świat do góry nogami, a zrobił to za pomocą instrumentu, który był prawdziwym potworem Frankensteina. Jego misją było pożenienie ognia z wodą: chciał wsadzić tłusty, mięsisty sound przetwornika Gibson PAF w wyścigową, ergonomiczną konstrukcję Fendera Stratocastera z jego genialnym mostkiem tremolo. Słynny wzór w paski narodził się z punkowej wręcz prostoty, gdy w 1977 roku Eddie okleił czarny korpus taśmą i bez ceregieli potraktował go białą farbą. Ta bestia skrywała jednak pod maską kilka patentów. Muzyk nie tylko przykleił ćwierćdolarówkę pod mostkiem i wkręcił odblaski rowerowe, ale przede wszystkim zamontował niedziałający przetwornik i przełącznik. Był to genialny blef, który na lata wyprowadził w pole wszystkich, którzy próbowali skopiować jego brzmieniowe DNA.
Jack White udowodnił, że do rocka wystarczą trzy proste rzeczy
Podczas gdy Van Halen budował techniczną bestię, Jack White udowodnił, że rock and rolla można wykrzesać z absolutnego minimum. W kultowej scenie z dokumentu „It Might Get Loud” muzyk, na oczach zdumionego stada krów, skleił jednostrunowy instrument slide znany jako diddley bow. Jego arsenał był godny MacGyvera: deska, kilka gwoździ i pusta, szklana butelka. Ten minimalistyczny sprzęt to manifest jego muzycznej filozofii, brutalny powrót do pierwotnego, brudnego krzyku bluesa. To dowód, że liczy się autentyczna energia, a nie technologiczne gadżety.
Ten muzyk tworzy instrumenty ze złomu
Lider zespołu Neptune, Jason Sidney Sanford, poszedł jeszcze dalej, tworząc dźwiękowe bestie, które sam określa mianem „funkcjonalnej rzeźby”. Jego przygoda z metaloplastyką dźwięku zaczęła się w latach 90., gdy podczas studiów artystycznych poczuł, że statyczna rzeźba to za mało. Zaczął więc wykuwać instrumenty z industrialnych odpadów: blachy, obudów po magnetowidach czy metalowych krzeseł. Sanford jest przekonany, że budowanie od zera, choć pochłania masę czasu, to jedyna droga do stworzenia muzyki z własnym, niepodrabialnym DNA.
Dlaczego gitara Seasick Steve’a to kwintesencja brudnego bluesa?
Kariera Seasick Steve’a to kwintesencja wędrownego bluesmana, dla którego gitara nie jest lśniącym cackiem, a zakurzonym narzędziem z własną historią. Jego wizytówką stał się „Trance Wonder”, prosta, trzystrunowa gitara zmontowana w całości z gratów, które inni uznaliby za śmieci. Ten instrument doskonale oddaje filozofię artysty, który z uporem maniaka udowadnia, że esencja bluesa tkwi w surowej emocji i prostocie, a nie w drogim sprzęcie. Jego gitary, poskładane z przypadkowych części, mają niepowtarzalny, chropowaty głos prosto z serca.
Jeden człowiek, 72 instrumenty
Jeśli poprzedni artyści stworzyli pojedyncze, kultowe instrumenty, to francuski twórca Nicolas Bras zbudował całą orkiestrę zrodzoną z czystej wyobraźni. Zamiast jednego, flagowego modelu, powołał do życia potężną kolekcję aż 72 unikalnych, ręcznie wykonanych instrumentów. Cały ten arsenał został zaprezentowany w ramach niezwykłej wystawy „Instruments de Nulle Part”, czyli „Instrumenty znikąd”. Jego praca to potężny dowód na to, że w kreowaniu nowych brzmień jedynym prawdziwym ograniczeniem jest wyobraźnia.
Musiał porzucić lampowe wzmacniacze, bo żyje off-grid
Dla Johna Hardina z projektu La Resonante BasuBand muzyka i życie to jeden, nierozerwalny organizm zasilany słońcem. Od blisko dwóch dekad artysta żyje poza systemem, a jego jedynym źródłem prądu są panele słoneczne. Ten ekologiczny manifest zmusił go do całkowitego zredefiniowania swojego brzmienia. Zaczął budować własne instrumenty, takie jak elektryczne didgeridoo, korzystając z materiałów z recyklingu. Jak sam przyznaje, ograniczenia narzuciła mu sama natura, bo pożerające prąd lampowe potwory musiały pójść w odstawkę. W ten sposób, z konieczności, narodziło się coś absolutnie wyjątkowego: unikalne brzmienie, które jest dosłownie muzyką stworzoną ze światła słonecznego.