Najdroższa gitara Fendera, której nikt nie chciał. Uratował ją surf rock
W panteonie rockowych ikon niewiele instrumentów ma tak pokręconą historię jak Fender Jazzmaster. To gitara zrodzona z pomyłki, marketingowy strzał w płot, który rykoszetem trafił w samo serce muzycznej rewolucji. Zaprojektowana w 1958 roku jako broń ostateczna do podboju sceny jazzowej, została przez nią kompletnie zignorowana i zaliczyła bolesne zderzenie z rynkową rzeczywistością. Jednak to właśnie odrzucenie przez docelową grupę zapoczątkowało jej niesamowitą odyseję przez muzyczne podziemie. Z luksusowego mebla zmieniła się w narzędzie rewolucji w rękach surferów, punkowców, by ostatecznie stać się niekwestionowanym symbolem alternatywy lat 90.
Gdy Jazzmaster wchodził na scenę, Fender rzucił na stół wszystkie karty. Był to najdroższy model w katalogu firmy, którego cena wynosiła 329,50 dolarów, co sprawiało, że Stratocaster za 275,50 dolarów wyglądał przy nim skromnie. Inżynierowie dwoili się i troili, by dogodzić jazzmanom. Asymetryczny, „offsetowy” korpus zapewniał komfort podczas gry na siedząco, a nowatorski, podwójny układ elektroniczny pozwalał błyskawicznie przełączać się między ustawieniami dla partii rytmicznych i solowych. Niestety, wirtuozi jazzu pozostali niewzruszeni i wierni swoim gitarom półakustycznym. Ambitny projekt Fendera zaczął więc zbierać kurz na sklepowych półkach, a wkrótce potem lądować w lombardach za bezcen.
Pomoc nadeszła z najmniej oczekiwanej strony, czyli prosto z kalifornijskich plaż. To właśnie goście od surf rocka jako pierwsi podnieśli to niedocenione wiosło na początku lat 60. Zespół The Ventures, odpalając swój nieśmiertelny przebój „Walk Don't Run” z 1960 roku, dał Jazzmasterowi drugie życie. Jego charakterystyczne, szkliste i jasne brzmienie okazało się idealnym paliwem dla tego gatunku. Co ciekawe, popularność gitary eksplodowała w Japonii, gdzie The Ventures sprzedali aż 40 z 50 milionów swoich płyt. To właśnie japoński rynek utrzymał ten model przy życiu, gdy reszta świata zdawała się o nim zapominać.
Tani Fender, który zdefiniował alternatywę. Gralli na nim Sonic Youth i Radiohead
Dekady mijały, a historia zatoczyła koło. W latach 70. i 80. Jazzmaster, wciąż dostępny za grosze, czekał na nową generację buntowników. Artyści punkowi i nowofalowi, tacy jak Elvis Costello czy Tom Verlaine z zespołu Television, nie szukali drogiego sprzętu. Szukali charakteru, czegoś, co wizualnie i dźwiękowo odetnie ich od mainstreamu. Jazzmaster pasował idealnie, stając się symbolem nonkonformizmu. W ich rękach jego brzmienie, tak dalekie od gładkiego jazzu, nabrało agresywnego i szorstkiego pazura.
Prawdziwa eksplozja popularności nadeszła jednak, gdy na scenę z hukiem weszła alternatywa, shoegaze i grunge. Wtedy Jazzmaster z instrumentu stał się narzędziem w rękach muzycznych alchemików. Thurston Moore i Lee Ranaldo z Sonic Youth bezlitośnie patroszyli swoje gitary, tworząc uproszczone, hałaśliwe bestie nazwane „Jazzblaster”. Kevin Shields z My Bloody Valentine, majstrując przy unikalnym systemie tremolo, przypadkiem otworzył dźwiękową puszkę Pandory, znaną jako technika „glide guitar”, która zdefiniowała całą scenę shoegaze. Z kolei J Mascis z Dinosaur Jr. tak mocno zrósł się ze swoim Jazzmasterem, że był jego nieoficjalnym ambasadorem na długo, zanim Fender wypuścił jego sygnaturę.
W 1980 roku Fender oficjalnie poddał się i zdjął Jazzmastera z linii produkcyjnej z powodu fatalnej sprzedaży. Wydawało się, że to koniec. Jednak muzyczne podziemie, zwłaszcza w Japonii, nie pozwoliło mu umrzeć i to właśnie oddział Fender Japan wznowił jego produkcję w 1986 roku. To, co zaczęło się jako marketingowa wpadka, dzięki artystom pokroju Thoma Yorke'a z Radiohead, Roberta Smitha z The Cure czy Nelsa Cline'a z Wilco, przeistoczyło się w niezaprzeczalny symbol kreatywności. Wydanie oficjalnych modeli sygnaturowanych dla herosów alternatywy było ostatecznym przybiciem pieczęci na statusie Jazzmastera. Gitara, która miała podbić jazzowe salony, swoją prawdziwą legendę zbudowała w zadymionych klubach i na brudnych scenach. Czasem najlepsze, co może zrobić korporacja, to spektakularnie się pomylić.