Gitarę zamienili na tekę. Te gwiazdy rocka zrobiły wielką karierę w polityce
Sonny Bono, połowa kultowego duetu Sonny and Cher, zaliczył jedną z najbardziej spektakularnych wolt w historii, zamieniając hipisowską scenę lat 60. na konserwatywne ławy Kongresu. Iskrą zapalną dla jego politycznej kariery okazała się nie rewolucja, a prozaiczna walka z urzędniczą machiną podczas otwierania restauracji. Choć przy urnie wyborczej zadebiutował dopiero jako 53-latek, na politycznej scenie odnalazł się zaskakująco szybko, w latach 1995-1998 skutecznie reprezentując swój okręg. Zamiast gwiazdorskich manier, wniósł do polityki autoironię i luz, kwitując swoją obecność słowami: „Czuję się jak czarna owca w Kongresie, ale jednak tu jestem”, co uczyniło go jednym z popularniejszych republikańskich mówców.
Twórca nieśmiertelnego przeboju „Still the One” postanowił udowodnić, że w polityce również może być numerem jeden. John Hall z zespołu Orleans zamienił gitarowe riffy na waszyngtońskie korytarze, w latach 2007-2011 piastując mandat demokratycznego kongresmena. Jego droga na Kapitol nie była przypadkowa, bo od lat przeplatał muzykę z antynuklearnym aktywizmem. W politycznym zgiełku odnalazł swoją misję, stając się głosem weteranów i forsując kluczowe dla nich ustawy. W jego karierze nie zabrakło jednak fałszywych nut, gdy musiał stoczyć batalię o własny hit, bezprawnie wykorzystywany w kampaniach przez politycznych rywali, George’a W. Busha i Johna McCaina.
Mało kto potrafił tak elektryzować tłumy jak Peter Garrett, charyzmatyczny frontman australijskiej grupy Midnight Oil. Tę samą energię postanowił przenieść z rockowej sceny wprost do rządu. Jego polityczny debiut był naturalną kontynuacją wieloletniej walki o środowisko, którą prowadził jako lider Australian Conservation Foundation, a kariera nabrała ministerialnego tempa, gdy objął resort środowiska, a później edukacji. Wejście w tryby wielkiej polityki oznaczało jednak kompromisy, które dla wielu fanów zabrzmiały jak zdrada ideałów. Zanim na dobre zamienił scenę na salę obrad, zdążył zapisać się w historii jednym z najmocniejszych muzycznych manifestów, występując podczas Igrzysk Olimpijskich w Sydney w kombinezonach z napisem „sorry” w geście solidarności z Aborygenami.
Dlaczego punk rock to najlepsza szkoła polityki? Zapytaj basistę Nirvany i lidera Dead Kennedys
Jeśli polityka to teatr, to Jello Biafra wystawił w nim najbardziej punkowy spektakl w historii. Lider Dead Kennedys potraktował kampanię wyborczą jak kolejny koncert: jako manifest i artystyczną prowokację. W 1979 roku, kandydując na burmistrza San Francisco, zajął imponujące czwarte miejsce. Jego program, nabazgrany podobno na serwetce, był czystym anarchizmem w pigułce, proponując zmuszenie biznesmenów do noszenia kostiumów klaunów. I chociaż wielu traktowało jego start z przymrużeniem oka, punkowy happening okazał się na tyle skuteczny, że porządnie namieszał w sondażach, zmuszając faworytkę do drugiej tury. Jego wybryk miał nawet prawne konsekwencje, wprowadzono bowiem prawo zakazujące kandydowania pod pseudonimem, co nie powstrzymało go przed kolejną próbą w 2000 roku, tym razem w wyścigu o prezydencką nominację Partii Zielonych.
Hardcore’owa etyka „zrób to sam” okazała się doskonałą szkołą dla przyszłych samorządowców. Przykładem jest Joe Keithley, szerzej znany jako Joey Shithead z kanadyjskiej formacji D.O.A., który od 2018 roku zasiada w radzie miasta Burnaby. Jak sam przyznaje, lata spędzone w trasie, gdzie negocjował z szemranymi promotorami i użerał się z policją, dały mu twardszą skórę i lepsze umiejętności niż jakikolwiek kurs polityczny. Identyczną ścieżką podążył Justin Brannan z zespołów Indecision i Most Precious Blood, który również od 2018 roku jest radnym Brooklynu. Brannan z rozbrajającą szczerością porównuje obie role: „Kiedyś stałem przed CBGB rozdając ulotki mojego zespołu, a teraz stoję na stacji metra rozdając karty z napisem 'Głosuj na Justina’”.
Gdy wybrzmiały ostatnie akordy Nirvany, jej basista Krist Novoselic nie schował instrumentu do futerału, by zniknąć. Zamiast tego, potężny, basowy puls swojej twórczości przekuł w aktywizm, zaczynając od walki o prawa młodych fanów muzyki. W 1995 roku założył komitet JAMPAC, który wziął na celownik absurdalną ustawę zamykającą nieletnim drzwi do klubów koncertowych, a jego determinacja realnie wpłynęła na ożywienie lokalnej sceny. W kolejnych latach Novoselic, konsekwentnie pozycjonując się jako niezależny głos, nie unikał kontrowersji. W 2016 roku wywołał burzę, dostrzegając pozytywy w kandydaturze Donalda Trumpa, jednocześnie z całą mocą odcinając się od wspierania jakiejkolwiek z wielkich partii i potępiając wszelkie formy autorytaryzmu.