Praca w studio to dla większości muzyków największe wyzwanie. Nie na darmo wiele kapel rozpada się dokładnie po nagraniu materiału. Nie chodzi wcale o pieniądze, a o stres towarzyszący nagraniom. Coś, co często wydawało się doskonale wyćwiczone i proste do zagrania podczas takiej sesji może stać się barierą nie do przejścia.
Jeśli pamiętacie słynne „not quite my tempo” z filmu „Whiplash”, to nagrywanie płyty jest wręcz wypełnione takimi momentami. Za wolno, za szybko, za późno, za wcześnie, jeszcze raz, żywiej, spokojniej, dynamiczniej i tak dalej i tak dalej. Tymczasem licznik czasu bije, a każda godzina studia i realizatora to przecież niemałe pieniądze. Do tego jeszcze nie można sobie zagrać ot tak, jeśli robimy to dla producenta lub wytwórni, bo w końcu musimy wpasować się w ich wizję, by potem oni zadbali o sprzedaż krążka.
Bywało nie raz i nie dwa, że oryginalnych muzyków danej grupy trzeba było wesprzeć sesyjnymi profesjonalistami, by wszystko zabrzmiało jak trzeba. Czasem też decydowano się zmienić brzmienie grupy, by uatrakcyjnić ją rynkowo. A na koncertach tego już przecież nikt nie wymagał.
The Ramones
Kapela, która przywróciła USA wiarę w piosenki. Proste, rytmiczne, z przewidywalną budową, chwytliwymi refrenami, głęboko zakorzenione w rock’a’billy i surf rocku. Na płytach mogą się wydawać dość „grzeczni” pod względem brzmienia (bo raczej nie tekstów), ale to właśnie po to by zwiększyć grono odbiorców. Na żywo jednak Ramones grali o wiele ostrzej, szybciej i agresywniej. Ich koncerty były nie do porównania z nagraniami i choć kochamy ich płyty, za ich koncert w Polsce moglibyśmy oddać wiele.
T. Love
Już jako Teenage Love Alternative grali na Jarocinie oraz w klubach całej Polski. Dali się poznać jako energetyczna punkowa kapela z zadziornymi tekstami. Jednak ich album „Wychowanie”, który uznaje się za pierwszy profesjonalny i de facto debiutancki już był o wiele łagodniejszy niż koncertowe brzmienie grupy. Na późniejszych „Pocisk Miłości”, „King” oraz „Prymityw” jeszcze pokazywał od czasu do czasu swój pazur, ale później było już tylko łagodniej.
Muse
Nie zrozumcie nas źle, na płytach ta grupa także świetnie się sprawdza. Jednak ich muzyka dopiero nabiera odpowiedniej mocy na żywo, a towarzysząca koncertom oprawa sprawia, że każda piosenka zamienia się w osobne widowisko.
AC/DC
Sekretem tej grupy jest osadzony w bluesowym rodowodzie rytm i groove. Owszem, na płycie daje to solidnego kopa, ale na koncertach ich kawałki nie biorą jeńców! Nie wspominając już o gitarowych popisach Angusa, który na żywo jest bestią nie do powstrzymania!
Rammstein
Jak przystało na sztukę z Niemiec – jak się do czegoś zabierać, to na maksimum! Tak też jest na koncertach tej grupy. Jeśli nagrania brzmią mocno, to koncertowe brzmienie muzyki w połączeniu z bombastyczną oprawą dosłownie wyrywa z butów.
Florence and the Machine
Słuchając płyt Florence nie każdy złapie haczyk jej muzyki. Dla niektórych może być zbyt rozmarzona i lekka, jednak to wrażenie zupełnie znika na koncertach. Po zetknięciu się z tą artystką na żywo nikt nie pozostaje obojętny, bo umiejętność grania nastrojami, potężna charyzma i świetni muzycy sprawiają, że nawet najdelikatniejsza ballada w ich wykonaniu brzmi potężnie.
Acid Drinkers
Szczególnie ich pierwsze 4 płyty mogą wydawać dziwnie chaotyczne i lekkie. Uważne ucho jednak dostrzeże w tym szaleństwie wymieniających się, a czasem równoczesnych solówek oraz pędzących w najdziwniejszych kierunkach riffów prawdziwy geniusz. To świetne albumy, ale nie oddają ówczesnego potencjału kapeli. Akcent Titusa nie zachwycał, a gitary brzmiały w porównaniu do zachodnich produkcji jak wiertarki, ale w momencie gdy Kwasożłopy wchodziły z tym samym materiałem na scenę otwierało się prawdziwe oko heavy metalowego cyklonu. To właśnie żywiołowe koncerty zapewniły grupie miłość fanów. „I fuck the violence” – na zawsze!