Liczba ta bywa też symbolicznie kojarzona z Powstaniem Warszawskim, które wybuchło właśnie w 1944 roku. Jednak najnowsza płyta KSU nie zajmuje się dawną historią. Eugeniusz „Siczka” Olejarczyk woli wyrazić swoje zdanie o bieżących problemach. Nie jest może już tak wkurzony jak w latach 80-tych, ale dalej nie owija w bawełnę.
Od czasu albumu „Ludzie bez twarzy” w 2002 roku grupa odrobinę zmieniła oblicze. Brzmienie się „zaokrągliło”, pojawiły się ballady z towarzyszeniem instrumentów muzyki ludowej. Kolejne krążki, „Kto cię obroni Polsko?” oraz „Nasze Słowa” były w podobnym tonie. Samotność jednostki w przytłaczającym świecie, uciskanym przez polityków, marzenie o ucieczce w idealizowane Bieszczady. Ostatnia płyta z 2014, zatytułowana „Dwa narody” skupiła się na polaryzacji polskiego społeczeństwa. Tu także nie brakuje folkowych instrumentów towarzyszących gitarom elektrycznym.
Najnowszy krążek to po prostu kolejny odcinek tej samej drogi. Brzmieniowo jest bardzo podobny do poprzednich płyt, dawno już zniknął półamatorski sznyt grupy i produkcyjnie to już nie jest biedny bieszczadzki punk. To profesjonalnie pod każdym względem wyprodukowany kawałek zaangażowanego rocka. Z pewnością spodoba się tym, którzy nie zawiedli się na XXI-wiecznych poprzedniczkach. Coraz mniej tu wódczano-straceńczych klimatów jabol punka, więcej jest za tp refleksji doświadczonego przez życie człowieka, który widzi, że ludzkość nie uczy się na swoich błędach.
Słuchacze, którzy dobrze znają grupę raczej niczego nowego tu nie znajdą. Z drugiej strony mogą być pewni, że KSU jest stylistycznie spójne i konsekwentne. Zarówno pod względem tekstów jak i muzyki, trzyma się swego, nie udaje, nie dopasowuje się do mody, nie odmładza się na siłę. A w końcu to właśnie o szczerość w punk rocku od zawsze chodziło. „W krainie zielonej diabelne pogo trwa” – i niech trwa jak najdłużej!