
Nirvana - 5 ciekawostek o albumie "In Utero" | Jak dziś rockuje?
Wielkie klapy wielkich artystów. 10 przykładów nieudanych albumów
Każdemu może się zdarzyć. Niektórym uchodzi na sucho, inni swoje pomyłki wypuszczają na rynek w ogromnych nakładach i niestety potem spada na nich deszcz krytycznych recenzji. Niestety łaska fanów na pstrym koniu jeździ i łatwo im podpaść, a raz nadszarpnięte zaufanie odbudowuje się długo. Poznajcie albumy gwiazd rocka, z których twórcy nie raz musieli się tłumaczyć.
Płyta porażka
Czy istnieje artysta, który nigdy nie odniósł porażki? Śmiemy w to szczerze wątpić. Oczywiście można zawsze się bronić, że nie został zrozumiany i tak dalej. Jednak w tych przypadkach po prostu nie ma czego bronić. Jest źle i koniec. Poznajcie porażki wielkich artystów rocka. Polecamy Wam ich posłuchać, bo może się okazać, że macie inne zdanie i znajdziecie w nich coś dla siebie?
Van Halen – Van Halen III
Po odejściu ze składu Sammy'ego Hagara zastąpił go Gary Cherone. Wokalista bardzo utalentowany, jednak dla fanów i krytyków nie pasował do grupy. Do tego zbyt popowe i obłe kompozycje sprawiły, że płyta nie zyskała uznania.
R.E.M. - Around The Sun
Kolejne odejście, które przyczyniło się do porażki płyty. Tym razem to Bill Berry, a bez niego grupa zabrzmiała według fanów i krytyki zbyt komercyjnie, jakby zrobili album tylko dla zachowania ciągłości grupy.
Metallica – St. Anger
Tego albumu nie da się obronić. Brzmi koszmarnie, kawałki są nudne i przydługie. To raczej terapeutyczny zapis stanu ducha artystów, a ten był wtedy naprawdę zły. Dopiero obejrzenie dokumentu „Some Kind of Monster” pozwala go zrozumieć, ale docenić? Chyba jedynie jego plastyczną stronę, która jest naprawdę świetna.
Genesis - Calling All Stations
Bez Phila Collinsa, choć z dobrym Ray’em Wilsonem. Są przeboje jak „Congo” oraz „Not about us”, ale brakuje charakteru – ani to progresywne, ani popowe, ani rockowe, nijakie.
Kiss - Music From 'The Elder’
Muzyczny eksperyment zespołu, do którego eksperymentów nikt nigdy nie chciał. Współpracując z legendarnym producentem Bobem Ezrinem, który asystował przy porodzie „The Wall” Pink Floyd, chcieli także mieć swój wielki koncept album. Film „The Elder” nigdy nie powstał, a cały album nie został doceniony tak przez fanów jak i krytykę.
Black Sabbath – Forbidden
Ten album ma swoje zalety, choćby Tony’ego Martina na wokalu, jednak poza tym materiał jest nijaki, eksperymenty z zaproszeniem rapera Ice-T i ekipy Body Count (świetnej, ale w innym klimacie) po prostu nie zadziałały.
John Lennon and Yoko Ono - Unfinished Music No. 1: Two Virgins
Album, który otwiera solową karierę Johna Lennona. Eksperymenty muzyczne, zapętlone partie fortepianu, melorecytacje i wokalizy Yoko Ono. Materiał powstał ponoć w jedną noc podczas wakacji w Grecji. Okładkę ostro ocenzurowano, bo oboje wystąpili na niej nago. Gdyby wybrać coś, czego da się słuchać z tej płyty, zapewne byłoby to równie niewiele jak dopuszczony fragment okładki.
Helloween – Chameleon
Ostatni album z Michaelem Kiske, gdzie grupa ostro skręciła w stronę lekkiego rocka z kabaretowymi tekstami. Niestety eksperyment się nie udał i poza „Step out of hell” dla borykającego się z uzależnieniem narkotykowym i schizofrenią perkusisty nie ma tu zbyt wiele ciekawych dźwięków.
Judas Priest – Demolition
Czasy bez Roba Halfroda nie były dla Judas Priest dobre. Nie chodzi o to, że Tim „Ripper” Owens jest złym wokalistą, przeciwnie – jest świetny. Problem w tym, że zarówno na „Jugulator” jak i „Demolition” grupa stara się dogonić modne wtedy brzmienia zespołów takich jak choćby Machine Head. Traci własną tożsamość, a nowej nie zyskuje.
Megadeth – Risk
Dave Mustaine od czasu „Youthanasia” skręcił w stronę mainstreamu. Wtedy wyszło dobrze, kolejny album „Cryptic Writings” także miał swój urok i zostało po nim kilka świetnych numerów. Niestety formuła lekkiego Megadethu zdążyła się wyczerpać i dobitnie to pokazuje „Risk”. Album wydaje się być pozbawiony gniewu Dave’a, za co pokochali go fani, nie ma tu ciekawych riffów ani świetnych solówek, kły i pazury są stępione, a w zamian dostajemy… właściwie nic. Mógłby się jeszcze obronić „Crush ’em”, który obiektywnie jest fajnym kawałkiem, jednak gdyby był nagrany pod innym szyldem. To nie jest Megadeth. To wyrób megadethopodobny.